Maszerowałem na górskich ścieżkach. Śnieg zasypał większość drogi. Zaczynałem coraz bardziej tonąć w śniegu, ale sanki same na górę się nie wciągną, no nie? W sumie to worek byłby lepszy, bo nie tonie w śniegu, ale siostra mi go wzięła, bo zjadłem jej czekoladki. Przed obiadem. Byłem głodny. Gdy sanki wreszcie były na odpowiedniej wysokości, wsiadłem na nie, odepchnąłem się mocno łapami i jechałem w dół. Szybkość była piękna, ale że to były sanki a nie worek, to wylądowałem w śniegu, bo te nagle się zatrzymały, a ją poleciałem do przodu. Zahamować za bardzo się nie dało, ponieważ latać się dopiero uczę. Tak więc, wylądowałem na pniu iglaka, zsunąłem się z niego, i ległem na plecach, a na moje futro zasypała się masa małych igieł.
- Ał. - jęknąłem, wstając.
- Nic ci nie jest? - usłyszałem jakiś głos za sobą.
- Nic, dzięki.
< Ktosiu? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz