Wyjrzałem ostrożnie ze swojej niewielkiej, przytulnej groty, do której cudem udało mi się dotrzeć przed śnieżycą. Pogoda najwyraźniej nie miała zamiaru się poprawić... Wtem naszła mnie pewna równie straszna, co prawdopodobna myśl. Lexi. Ona jest gdzieś tam, zostawiona na pastwę żywiołu. A jeżeli wyszła z tamtej jaskini? Przecież zamarznie... Niewiele myśląc wybiegłem z groty. Ruszyłem przed siebie, brodząc w głębokim białym puchu. Przybyłem do watahy końcówką jesieni, jednak przez ten czas zdążyłem poznać wszystkie jej zakamarki. Chodziłem i wędrowałem tym lasem tysiące razy. Lecz teraz wszystko było
dla mnie nowe - odziane w biel tak czystą, że aż niepokojąco groźną.
Żadnej ścieżki pod stopami, żadnych krzewów czy powalonych pniaków. Nic
tylko biel, jakby ktoś opakował cały las w śnieg, niczym wielki świąteczny
prezent. I nie tylko wyglądał on inaczej. Nawet pachniał. Powietrze było
ostre od mrozu i słodkiej wilgoci śniegu. I ta niepokojąca cisza,
zmącona jedynie chrzęstem moich kroków... Nagle w śnieżnej zaspie dostrzegłem limonkową barwę. Serce zabiło mi szybciej. Popędziłem w stronę nieprzytomnej waderki, z zapałem odkopując ją z puchowej pierzynki. Nie przejmując się zmarzniętymi łapami, zarzuciłem ją sobie przez grzbiet i pędem pognałem do swojej jaskini. Zupełnie ignorowałem zmęczenie czy przeszywające zimno. Wreszcie dotarłem na miejsce. Ułożyłem samiczkę na kanapie, po czym okryłem warstwą trzech puchowych koców. Zaparzyłem gorącej herbaty i z nadzieją czekałem, aż się obudzi. Była przemarznięta...
[ Lexi? ]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz