10.12.2017

Od Mateo, dalsza część tamtego. Nie czytajcie, "Szkoła".

Następna lekcją była lekcja Walki, odbywająca się gdzieś obok szkoły. Podążyłem za pojawiającymi się znikąd kolorowymi strzałeczkami, które zaprowadziły mnie (i resztę szczeniąt) na niewielką łączkę, teraz przyprószoną śniegiem. Coś wydało mi się znajome. Stanąłem w miejscu i zastrzygłem uszami. Chwila.... Co to jest za miejsce?
 O nie.... O nie, nie, nie. Rozgrzebałem łapą śnieg. Pod nim, zamiast bujnej zmrożonej trawy, dostrzegłem ledwo co wyłaniające się z ziemi ździebełka, które w konfrontacji z mrozem miały tyle szans, co york w walce z baribalem. Łąka była spalona. I to ja ją spaliłem.
 Ruszyłem dalej, starając się nie myśleć o tym, że miałem na sumieniu śmierć tysięcy niewinnych stworzeń i gatunków traw, co wcześniej jakoś do mnie nie dotarło. Żabki, wije, pajączki, pasikoniki, myszy, motyle, biedronki... Otrząsnąłem się w końcu i rozejrzałem wokoło w poszukiwaniu nauczyciela. Nie byłem nigdy na tej lekcji, a wokół widziałem same znajome sylwetki. Zaraz... Kagekao!?
- Tato? - zapytałem, nie wierząc własnym oczom. To on w ogóle może znieść tyle szczeniaków w promieniu dwóch metrów? Taką kumulację ciekawości, niezdarności i głupoty?
W oczekiwaniu na odpowiedź prawie nie zdałem sobie sprawy, że reszta szczeniąt gapi się na mnie zdziwiona. No tak, oni nie wszyscy wiedzą, że byłem adoptowany, ale nie będę się nimi przejmować.
- Em... To podzielcie się w pary. I walczcie. Tylko się  nie pozabijajcie - mruknął, i odszedł do lasu.
  Pomysł iście niebezpieczny i lekkomyślny, jednak nie mogłem już protestować. Ustawiłem się naprzeciw jakiegoś szarego szczeniaka o czerwonych oczach. Rzucił się na mnie jak jakaś winegra, nie czekając nawet, aż się ustawię, chociaż ta walka nie była poważna. Przetoczyłem się szybko na grzbiet, kiedy jeszcze był w powietrzu, a kiedy na mnie spadł, odrzuciłem go łapami w powietrze. Kiedy pacnął na ziemię, na chwilę uszło z niego powietrze, ale już po chwili zaczął na mnie szarżować. Zaskoczył mnie tym nagłym atakiem, i udało mu się chwycić mnie zębami za kark. Nie mogłem go trafić łapami, miotałem się wściekle, ale on nie puszczał i tylko drapał mnie pazurami po grzbiecie. Uspokoiłem się i opadłem nisko na ziemię. Troszkę poluźnił uchwyt, a wtedy zebrałem całą swoją siłę, obróciłem się i kopnąłem go w słabiznę.
- Dobrze! - usłyszałem z krzaków głos Kagekao. Po chwili ten sam głos zaczął udawać dzwonek obwieszczający koniec lekcji, co, gdybym widział samego basiora, wyglądałoby i brzmiało kompromitująco. Sprawdziłem, czy przeciwnikowi nic nie jest, a potem wszyscy poszliśmy z powrotem do szkoły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz