27.01.2022

Od Sokara CD. Antilii

  Antilii już nie było w jaskini, kiedy basior obudził się z tego dziwnego (zdawałoby się może wcześniej, że niezwykle głębokiego) snu. Nie minęło dużo czasu —  otworzył oczy być może tylko kilka minut po wyjściu wadery, a jego przestraszony wzrok zaczął skakać po pomieszczeniu. Niemożliwy do wyrażenia w słowach żal, strach oraz gorączkowa determinacja towarzyszyły każdej jego myśli co, tak czy inaczej nie było pomocne po nieprzyjemnej pobudce z ryjącego banię koszmaru. Nie wstał jednak od razu.

 Czuł przyjemnie chłodny, mokry materiał na głowie. Wyczuwał też w powietrzu zapach lipy i bzu, który działał z lekka idyllicznie na okropny ból głowy, jakiego doświadczał. Pomyślał od razu, że wadera musi znajdywać się gdzieś w pobliżu, oraz że —najprawdopodobniej — nic jej nie grozi. 

— Ant...— Urywkiem imienia wadery rozpoczęła się niespodziewana, psująca wypowiedź salwa kaszlu, przez którą coraz trudniej było mu nabierać powietrza do płuc. Z jego głowy przez tę całą dygotaninę spadł kojący jego cierpienia materiał, na co basior zareagował niezadowolonym jęknięciem, kończącym atak duszności. W kącikach jego oczu mimowolnie pojawiły się łzy, które starł, chowając łeb w kocu na krótką chwilę. Gdy ponownie się odezwał, jego głos nie był taki sam. O dziwo, mimo całej mocy, jaką kawowobrązowy wilk włożył w to, aby wydobyć z siebie zdanie — samo w sobie było ono na tyle ciche i niezrozumiałe, że za ścianą najprawdopodobniej nikt by go nie usłyszał. Trudno było rozszyfrować, co dokładnie wypowiedziane słowa powinny oznaczać. Wyrazy te brzmiały jak nowy wynalazek fonetyczny, co nawet dla samego ich twórcy okazało się sporym zaskoczeniem i powodem do nerwów. 

W głowie basiora mieściła się chmara negatywnej energii. Dla nosicieli żywiołu uczuć mętlik w głowie nie był niczym niezwykłym, ale Sokar doświadczał jego szczególnego rodzaju, wzmożonego traumą.

W głowie miał głównie postać wadery o śnieżnolodowym umaszczeniu, która w przerwanym niedawno, męczącym psychicznie śnie odegrała wiele znaczącą rolę. Najgorsza dla basiora jednak wydawała się świadomość tego, dlaczego to właśnie o niej myślał. Czuł się z tego powodu winny, ale wiedział, że nie zazna spokoju, póki z nią nie porozmawia lub jej chociaż nie zobaczy. 

Sokar z ledwością podniósł się z posłania, rozglądając się wokół już z obojętną miną. Na jego potarganej sierści zastygały powstałe we śnie i podczas dławienia się goryczą łzy, a jego oczy mimo z natury błękitnej barwy iskrzyły się czerwienią i choć sam syn Boga Niezgody nie zdawał sobie z tego sprawy — był na tyle słaby, że utrzymywał się na łapach tylko dzięki boskim umiejętnościom, dającym mu w tamtej chwili siłę. 


Może gdyby nie wspierała go tajemnicza boska energia, bardziej zważałby na to, jak bardzo osłabiony jest jego organizm i nie zdecydowałby się na poszukiwania w takim stanie. Niestety, gdy i w jaskini Sokara, i w tej należącej do wilczycy nie znalazł tego, kogo szukał, zdrowy rozsądek uleciał z niego niczym dusza z upolowanego wróbla. 

***

Kiedy wylądował po kolejnym nieudanym starcie, zdał sobie sprawę z tego, z jak wielkim trudem przychodzi mu już nawet choćby podnoszenie łap z ziemi i utrzymywanie równowagi. Wysiłek i skupienie, jakie brunatno-popielaty wilk zmuszony był wkładać w te rzeczy, było niedorzecznie duże w porównaniu do tego, ile zazwyczaj potrzebował przeznaczać uwagi na tak prostą czynność, jaką było chodzenie. Gdzieś z tyłu głowy ledwie mignęła mu myśl, że nie da rady wylecieć z jaskini, ale ignorował ją aż do teraz. Czuł się chorobliwie źle, a nawet fatalnie, chociaż i to wydawać się mogło sporym niedopowiedzeniem, kiedy bliski omdlenia położył się na wprost górskiego jeziora. Wpatrywał się jakiś czas w rozgwieżdżone niebo, odbijające się w wodnej toni.

 Sen basiora okazał się bardzo dla niego wykańczający, ale na jego ogólny stan fizyczny wpłynęły głównie takie czynniki jak brak snu czy przepracowywanie się przez ostatnie miesiące. Czuł się bezużyteczny, co fakt, iż jego cienista moc odmawiała mu posłuszeństwa, tylko pogłębiał. Czy to ze względu na masę krwawych, nieprzyjemnych i druzgocących wspomnień, czy sylwetkę zmarłego brata, która szczególnie teraz przez koszmar utkwiła mu w pamięci, patrzył niechętnie w wodę, unikając własnego odbicia. 

Jego myśli błądziły w przeszłości, natykając się na obrazy chorób, cierpienia, i bezlitosnej nadziei, jaką miał do ostatniego momentu przed wyjściem z areny oraz po tym. Serce basiora łamało się na nowo, jednak jego mina pozostawała niewzruszona od momentu, w którym w końcu wstał wtedy z posłania. 

Beznamiętne, puste spojrzenie skierował więc w końcu ku górze. Nie potrafił otrząsnąć się z rozpaczy, w jakiej był głęboko zanurzony, dlatego też schował ją pod maską apatii, aby nie robić problemów innym. W głowie znowu zawitała myśl o bezcelowości jego żywota. Aby mieć jakąkolwiek wartość w tym niesprawiedliwym świecie, nie powinien zostawać bierny. Ten światopogląd tłumaczył poniekąd zakorzeniony w umyśle Sokara pracoholizm. 

Westchnął z rezygnacją. 

Czy właśnie takiego losu chcieli dla niego Bogowie, gdy wysłali go wraz z rodzeństwem na pewną śmierć? Zapewne tak było o ile — tak jak myślał — są nieomylni. Dlaczego skoro byli boskimi szczeniętami, mieliby zostać skazani na śmierć...? Sokar przemyślał nawet, czy to nie tak, że jest już martwy tak, jak oni. Może jego podróż skończyła się na arenie. Może dalej na niej był? Mimo tego, że opuścił ją już tak dawno temu, pomyślał, iż to prawdopodobne, że cała rzeczywistość naokoło jest iluzją, mającą go wykończyć. A może wszyscy żyją? Ta myśl była jednocześnie tak mu bliską i daleką, że poczuł dziwne zawroty głowy. Czuł się jak w niekończącym się labiryncie. Już niejednokrotnie obwiniał się o całe zło, które spotkało jego rodzinę podczas boskich prób. Nie potrafił spojrzeć w lustro przez myśl, że mógł im pomóc, a tego nie zrobił. Nie mógł normalnie patrzeć na Antilię przez to, co powiedział jeden z jego braci niedługo przed swoją śmiercią. 

Przypominając sobie odcinanie łapy brata i akt kanibalizmu czuł zawsze tak okropne obrzydzenie, że od bardzo długiego czasu, mimo głodu unikał jedzenia. Często było tak, że w danym tygodniu miał coś w ustach tylko, gdy ktoś go przypilnował, a i tak to, czego wtedy doświadczał było niczym w porównaniu z głodem, jaki czuł podczas próby. 

Pamiętał mocny kaszel, urywany oddech i to, że mimo kroczącej za nim śmierci, starał się zachowywać pogodę ducha. Tsuri mógł to przeżyć. Nuta mogła to przeżyć. Wszyscy mogli to przeżyć, ale tak naprawdę nawet jemu się nie udało. Sokar — jedyny pozostały na Ziemii półbóg — zdawał się być martwy w środku. 

Basior, mimo że często powłóczył łapami, ledwo się przemieszczając, pomyślał, że trudniejsze dla niego było pobojowisko w głowie. Musiał w takich momentach tylko skupić się na pracy. Którejkolwiek, bo — aby odciągnąć myśli od areny — wziął na siebie ich aż zbyt wiele. Nie chciał wracać myślami do tych tortur. Nie chciał wspominać śmiechu i dobrych chwil z rodziną. Nie chciał myśleć, że to, co dobre nigdy nie powróci, że stracił ich na wieczność. Niestety tak właśnie było. 

***

Kiedy otworzył oczy, zrozumiał, że nie jest już w podniebnych ścieżkach a w bibliotece. Poczuł nieprzyjemny dreszcz przeszywający na wskroś jego ciało, gdy podnosząc głowę, zobaczył stos dokumentów, które miał wypełnić zaraz po powrocie z domu. Po raz pierwszy przez myśl przeszło mu, że może potrzebować pomocy w zarządzaniu biblioteką, jeśli dalej będzie kontynuował pracę we wszystkich wybranych zawodach. Bardzo zdenerwowała go ta myśl, a zaraz po niej fakt, że to nie pracą chciał się teraz zająć...! Moc miała go przenieść do Antilii. Nigdzie indziej. Skoro przeniosła go do pracy, gdy o niej pomyślał, dlaczego nie przenosiła go do Antilii? Jego skrzące się intrygującą, drapieżną czerwienią oczy zabłysnęły ostatni raz, a Sokar, gdy zrozumiał, co się wyprawia... stał znów nad jeziorem, po stronie przeciwnej do tej, na której znajdował się przed przeniesieniem. Na kolejnym brzegu dostrzegł wychodzącą z jego jaskini lodowośnieżną waderę. Zaczęła iść w jego kierunku, a on też nie był jej dłużny. 

– Gdzieś żesz Ty był?! – Wydawała się zmartwiona i ostro podirytowana. —Dlaczego to zrobiłeś? Warto było?!

Wilczyca mogła z pewnością zauważyć, jak do reszty wykończony był basior, a i on sam czuł z każdym małym krokiem wzmagające się drżenie wszystkich używanych mięśni. Zatrzymał się w końcu przed nią, pozwalając, aby to ona wykonała ostatnie kroki w jego stronę. 

Trawiony gorączką Sokar zaraz po przebudzeniu wbił sobie do głowy, że musi koniecznie porozmawiać z Antilią. Wstał więc — siłę do działania dawała mu chyba tylko i wyłącznie szaleńcza determinacja. Ze względu na jej nieobecność... cóż, nie dało się znaleźć wadery w pobliżu. Teraz kiedy widział ją przed sobą, nie docierało do niego do końca z kim ma do czynienia. Wlepiał w nią niewidzące spojrzenie po to, aby po chwili spojrzeć w ciemne niebo, by widzieć obserwujący całą sytuację srebrzysty księżyc. 

 — Musiałem znaleźć Antilię... — Powiedział cicho, na co niebieskooka zdziwiona jeszcze bardziej się zdenerwowała. 

 — Przecież lada moment byłabym z powrotem! Co to za absurdalny pomysł, aby w takim stanie chociażby podnosić głowę? Coś ty myślał! Spójrz na mnie! 

— Antilia... — Chyba dopiero w tamtym momencie dotarło do niego, z kim rozmawia. Skierował na nią wzrok — Nic ci nie jest, prawda...?

Pokręciła głową praktycznie od razu, słusznie zauważając w duchu, że rozmowa z nim nie ma teraz najmniejszego sensu. 

— Wracasz do łóżka.

***

Trudno było się nie martwić, gdy w grę wchodziło zdrowie kogoś, na kim choćby minimalnie ci zależało. Antilia znała ten stan bardzo dobrze, dlatego teraz spoglądając na śpiącego wilka, czuwała nad nim, żeby nie wpadł na kolejny głupi pomysł w razie nagłej pobudki. Nie dowiedziała się finalnie, co strzeliło Sokarowi do głowy. Próbował się tłumaczyć, ale to, co mówił było strasznie zagmatwane. W końcu przerwała mu i rozkazała się położyć. Z bezsensownych zdań dowiedziała się jednak, że jej szukał, i że był w bibliotece. Wspomniał też coś o arenie w koszmarze lub koszmarnej arenie... Zapowiadało się na długą, męczącą rozmowę. 

***

Sokar obudził się dopiero następnego dnia i — tak jak poprzednim razem — natychmiast jego zbłąkany, spanikowany wzrok plątał się po pomieszczeniu, próbując odnaleźć Antilię. Chwilę zajęło mu zorientowanie się w nowej, już nie sennej rzeczywistości, ale gdy to się stało, odetchnął z ulgą.

 Ten dzień mijał w jego oczach zdecydowanie zbyt szybko, ale mimo tego — strasznie powolnie. Podczas badania ogólnego, na które medyczka się uparła, Sokar opowiedział wczorajszą sytuację ze swojej perspektywy. Antilia wydawała się skupiona bardziej na wykonywanych czynnościach niż jego słowach.

— ...Przepraszam, że cię zmartwiłem. Po prostu... — Pokręcił głową, jakby chciał odgonić jakąś natrętną myśl. — Nie myślałem trzeźwo i... myślałem, że potrzebuję cię za wszelką cenę zobaczyć — dokończył już ciszej. — Chciałem być pewny, że nic ci nie jest.

Basior wiedział, że źródło jego niepokoju to tylko głupi koszmar, ale... wtedy o tym nie myślał. 

— Proszę, nie bądź zła... 


<Antilia?>


14.01.2022

Od Tsumi do Antilii

 Sprawa rodzinna Antilii była na tyle ciekawym i owianym tajemnicą tematem, że kiedyś spędziłam dość długi okres czasu myśląc na ten temat. Pytając z jakiej strony dokładnie przybyła, co się stało, czy też nawet sięgając po te nudne, brudne i beznadziejnie nieinteresujące księgi, mówiące z jakiej strony świata pochodzą jakie konkretnie odcienie futra. Nie było to wcale pomocne, a ja gniłam nad mało ciekawą książką. A przecież książki powinny być ciekawe, a nie robić za jakiś rodzaj terroru. I teraz ta myśl znów zawładnęła moją głową. Ale tylko przez chwilę. Bo po kiego mam się tym zamartwiać, skoro nie znam szczegółów. Głęboki, zrezygnowany wydech wypłynął z mojego pyska. Istnie irytujące. Moją irytację podwajał fakt, iż chciałabym tu swoich opiekunów. Zajęliby się tym za mnie. I daliby ciepło. Tak. Ciepło. UGH. Zerknęłam na lewitującą sobie obok kulę światła, pyskiem bez konkretnego wyrazu. Nie zamarzałam, jednak jaki zapas energii po wypadku ma jeszcze Anti? Przecież zaklęcie nie może trwać kurwa wiecznie. ... Znaczy, teoretycznie może. Były takie przypadki. Ale osoby zakładające takie zaklęcia najczęściej nie dość, że były z jakiejś potężnej rasy, to jeszcze zazwyczaj tyczyło się to zapieczętowania czegoś... lub kogoś. Odgoniłam od siebie po raz kolejny nurtujące myśli, by skupić się na drodze. I bardzo dobrze, gdyż zaraz potem, przed moimi łapami pojawiła się lodowa przepaść. Chociaż nie całkiem przepaść... może zbocze? Mało równe, czasem wyglądające jak zjeżdżalnia. Zmrużyłam oczy. Cholerne ciemności. Chociaż podłoże było śliskie, w odcieniu jakiegoś bardzo ciemnego morskiego, w dodatku gładkością można by porównać do oszlifowanego diamentu. Aż kusiło by to polizać. .... Tak. Poliżę to. Schyliłam się do podłoża, wyciągając język. Jeszcze tylko chwila, i- oh. Słone? Powolne wyprostowanie po zastanowieniu. Jak to słone. Jesteśmy w górach. Może jakieś minerały? Ale jak stare to musiało być. Czy o czymś takim była w ogóle mowa w podręcznikach? Po chwili namysłu rozprostowałam skrzydła, by wraz z zabańkowaną energią, poszybować nieco w dół. Zaraz jednak wyrównałam, gdy lodowa ślizgawka zaczęła wychodzić na równą. Droga wiła się bez końca. Jak labirynt, tyle, że bez kolejnych przejść. Końcowo się zatrzymałam z nieukrywanym zdegustowaniem. Co to miało być. Rozsądek podpowiadał by trzymać się drogi, ale to wiodło w puste pole. A przynajmniej nie doleciałabym do końca w najbliższym czasie. 
- Żałosne - burknęłam do siebie, skręcając w miejsce, gdzie lodowa droga się zniżała. Jakby się tak zastanowić, to wyglądało to tak, jakby od wejścia po prostu dawno temu ktoś wsypał wielkie wiadro śniegu, który się wewnątrz rozsypał, zamarzł, a potem ktoś to wyszlifował. 
- Jeszcze brakuje, by coś się stało, światło zgasło, zimno wróciło i zapanowała kompletna ciemność - zaczęłam marudzić cicho pod nosem, starając się, by nie roznosiło się echo. 
- I jakby ta wataha nie mogła być umieszczona w jakiś ciepłych terenach. Nie wiem, na plaży z palmami. Najlepiej od południa. Tam jest najmniej gór. Nie wylądowałybyśmy w takiej sytuacji. Ale nieeee, musiało się coś spierdzielić - zarzekanie na głos. Jest źle. Albo dobrze i to zwyczajne wyładowanie emocji. Cóż, trudno powiedzieć. Przez dłuższy czas leciałam w dół, starając się znaleźć od czasu do czasu jakąś ścianę. Na próżno. Czułam jedynie za sobą ten zamarznięty słony fenomen. I pewnie leciałabym tak w dół dalej, przez kolejne bogowie ile wiedzą czasu, gdyby no- nie koniec dołu, w którego z impetem uderzyłam, by potem wstać i zacząć przeklinać lodową powłokę od najgorszych. Zerknęłam z irytacją na niewinnie lewitujące sobie ciepełko, które nadal było nieco obok. 
- I co, zadowolony jesteś? - burknęłam, próbując się otrzepać. Ał.... To miała być krótka wycieczka. Zerknęłam na to, na czym stałam. Znowu lód. Wow, cóż za zaskoczenie. Był tak samo gładki jak tamta droga, tyle że w odcieniu takiego ładnego, bladego błękitu. Zmarszczyłam brwi, a zaraz potem dotarło do mnie, że mój medalion zaczyna wydzielać lekkie ciepło. Zmarszczenie brwi bardziej. Tak szybko się naładował? Niemożliwe. Zrobiłam kilka kroków w przód, gdy to moja łapa natrafiła na jakieś wgłębienie, które istnie rujnowało całe poczucie estetyki i gładkości całej reszty. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to jakaś część. Czegoś. Skumulowałam jakąś cząstkę energii z medalionu, by wysłać ją do przodu, gdyż towarzysz świetlisty od Anti nadal siedział sobie przy mnie. I... czyżbym była w jakiejś części okręgu? I co to, runa? Stara runa. Rozejrzałam się w ciszy dookoła, mimo że nie było szczególnie możliwe sięgnięcie wzrokiem dalej, niż kilka metrów. A to ciekawe. 

<Anti? Jak tam u ciebie?>