Dobra. Wycierpię jeszcze kilka lekcji, będę mieć jakąś dobrą ocenę, to przestanę tu przychodzić. Na razie jednak czas na Polowanie. Zajęcia odbywają się na polance w lesie, a prowadzą na nią oczywiście kolorowe strzałeczki. Powlokłem się ich śladem, rozglądając się jednak czujnie za białym ogonem przemykającym wśród drzew. Dobrze by było, gdyby dało się ją wyciągnąć do szkoły, bo wagarowiczce się w życiu raczej nie powiedzie. Kiedy dotarłem na miejsce, Kii dalej nie było ani śladu, więc pozostało mi tylko westchnąć ciężko nad jej przyszłością i zacząć słuchać nauczycielki, którą byłą nasza Alfa.
- Idźcie po prostu do lasu i złapcie coś, to co złapiecie, to zjecie, inaczej będziecie głodni. - powiedziała bez zainteresowania i położyła się na śniegu. Wbiegłem w krzaczory, mimowolnie przyozdabiając swoją sierść warstewką białego puchu, i począłem węszyć w poszukiwaniu jakiejś myszy. Polowanie w zimie jest trudne, zwierzęta chowają się głęboko pod ziemią i znaleźć ich nie idzie. Myszy nie znalazłem żadnej, więc zadowoliłem się wykopaniem kilku korzonków spod śniegu. Kiedy zjadałem ostatnie zielsko, do moich uszu doleciał odgłos szurania. Zawęszyłem. Nie, to nie był inny szczeniak, zresztą one wszystkie pobiegły w inne strony. To była kuna.
Nie żebym wiedział, jak ona wygląda. Ktoś mi kiedyś powiedział, jak ona pachnie, aczkolwiek nigdy nie dane mi było jej zobaczyć. Zacząłem się cicho podkradać do zwierzęcia. O tak. Ona jest w tamtym krzaku, bo cośtam szura. Podszedłem jeszcze trochę bliżej, i przystanąłem żeby...
Nagle zaatakowało mnie olbrzymie stworzenie. Wielka kupa futra i pazurów wyskoczyła na mnie z krzaczka, który w jednej chwili wydał mi się zbyt mały, by ją wcześniej pomieścić. Kuna - jeżeli to była ona - wbiła mi się kłami w grzbiet i zaczęła drapać boki. Próbowałem ją zrzucić, tarzałem się w śniegu, ale nic to nie dawało. Wreszcie puściła, ale tylko po to, żeby po sekundzie zacisnąć zęby dwa razy mocniej na mojej szyi. Straciłem dech, przed oczami miałem mroczki.
Wtem zwierzę zawyło z bólu i puściło mnie. Odwróciłem się błyskawicznie i wbiłem zęby w brązowe futro najmocniej, jak się dało. Dopiero gdy poczułem, że kuna przestaje się miotać, powoli się cofnąłem i spojrzałem na stojącą przede mną białą waderę, z truchłem zwisającym z pyska.
- Kii! - ucieszyłem się, ale szybko spoważniałem. - Uratowałaś mi życie.
- Na to wychodzi - odparła, wypluwając zwierzę na śnieg. Jej szaliczek był cały w krwi, podobnie jak futro na piersi i łapach... - CO ONA CI ZROBIŁA!? - ...no, jak również cały ja.
- Esz, nic.. - mruknąłem, ale kark, szyję, bok... Ogółem byłem zakrwawiony. Zacząłem się wylizywać.
- Nie nicuj, bo ktoś chciał i prawie świat zepsuł! Idziesz do medyka - ogłosiła. Spróbowałem się podnieść, ale ból, który dotarł do mnie dopiero teraz, przeszył mnie całego jak maszyna do szycia. Upadłem z powrotem na śnieg.
- Niee... To ja pójdę, a ty tu zostań - zawołała Kii, już odbiegając. Westchnąwszy, sięgnąłem po kunę i zacząłem ją podgryzać. I gdzie tu zasady BHP? Jakby to określiła sprzątaczka z pewnego mało znanego filmu bollywódzkiego: "Patologia! PATOLOGIA!"
Kijku, jeśli ci się chce, to odpisuj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz