21.12.2017

Od Mateo do... Tobiasa. A niechże odpisze.

Wyszedłem na dwór. Szczeniaczki spały słodko pod choinką, więc nie będę miał na głowie tego ciamkacza. Ach, jaki piękny, biały dzień! Wszystko śniegiem pokryte, w śniegu skąpane, o śniegu śniące i nim też lśniące! Rodzeństwo nie może tego, niestety, zobaczyć, bo po pierwsze śpią, a po drugie tym chuchrom byłoby za zimno. Trudno, zima nie zając, nie ucieknie (teraz i tak wszystkie śpią), zdążą urosnąć i ulepić bałwany...
Szkoła! O nie, zapomniałem o niej... Wpadłem z powrotem do jaskini, chwyciłem torbę z jedynym podręcznikiem, jaki dostaliśmy od początku roku, i wypadłem na śnieg. Zostawiając głębokie wgłębienia w puchu, popędziłem do 'budy'. Ledwo co przecisnąłem się przez grube drzwi, wybrzmiał dzwonek. Odetchnąłem z ulgą, i razem z innymi wszedłem do sali zielarskiej.
~trochę czasu później~
Zacząłem żałować, że sobie przypomniałem. Emocje jak na grzybach. Na domiar złego nauczyciel włożył w swój głos chyba całą prozę i monotonię życia codziennego.
- Tak więc, kto mi powie, co podajemy, by złagodzić ból...? - zapytał z przymkniętymi ze znudzenia oczyma.
- Macio! - dobiegło radośnie z mojej torby, jeżeli da się radośnie dobiegać. Klasa zamarła, po czym wybuchnęła śmiechem.
- Co to ma znaczyć? - zapytał groźnie pan Hazin.
- Eeee... Mak, proszę pana - wydukałem, po czym poprawiłem się - na ból spowodowany raną podajemy ziarna maku.
- Dobrze - zielarz odwrócił się ode mnie. Podziękowałem w duchu za ten brak zainteresowania dziwnym odgłosem. Pan Hazin zapytał jeszcze o kilka rzeczy, i nareszcie zadzwonił dzwonek.

 Wybiegłem cicho ze szkoły. Miałem jej na dzisiaj serdecznie dość, a tu nikt nie sprawdza obecności. Usiadłem pod ośnieżonym drzewkiem i otworzyłem torbę. Ale... nie było w niej nic, oprócz wygniecionej książki.
- Ej no... - mruknąłem pod nosem, wytrząsając podręcznik na śnieg - co tu się odjaniepaw...
- Macio! - biała kula wyfrunęła na mnie nie wiadomo skąd i przygniotła do ziemi. Zaraz potem poczułem, jak drzewo wibruje, i spadła na mnie tona śniegu.
Żyć. ŻYĆ. Puszczaj mnie, biała otchłani! Tak nie można! Płuca mnie bolały od braku tlenu. Nie mogłem otworzyć oczu. Zacząłem młócić wszystko na oślep łapami. Wreszcie mój nos dotarł do troposfery i mogłem wziąć oddech. Wykręciłem się spod hałdy na świeże powietrze i  upadłem zmęczony na śnieg. Odetchnąłem głęboko, przymykając powieki, ale nagle usłyszałem cichy, mocno stłumiony pisk.
- Tobi! - wrzasnąłem, podrywając się i rozgarniając łapami biały puch. Poczułem pod opuszkami miękkie futro brata. Zwolniłem lekko, żeby go nie uszkodzić, a potem jak najdelikatniej, a zarazem najszybciej wyciągnąłem go na powierzchnię.
- Nie mrzyj mi tu! - krzyknąłem mu do ucha, jednocześnie go przytulając. Grzej się, nie umieraj. Nie słyszałem jego oddechu.
- No mówię ci, NIE MOŻESZ UMRZEĆ! - krzyknąłem jeszcze raz, wpadając w płacz. Ścisnąłem nieruchome ciałko brata. Moje łzy pociekły mu po pyszczku. To niemożliwe... NIE MOŻESZ OT TAK SE UMIERAĆ, KIEDY JA TUTAJ SIEDZĘ. BĘDZIESZ MIEĆ SZLABAN NA WIECZNOŚĆ.
Trwałem w ciszy, przerywanej moim łkaniem. Nikt go nie słyszał, zdążyłem oddalić się od szkoły przed... przed tym wypadkiem. Powoli wypuściłem ciało Tobiasa z łap i rozłożyłem się obok na ziemi, rycząc głośno. Podgarnąłem do ciebie Tobiego i pogrążyłem się w melancholii. Moje łzy roztapiały śnieg, tworząc niewielkie rowki tam, gdzie spłynęły. Zamknąłem oczy i odciąłem się od świata zewnętrznego. Prawie.Wiatr targał lekko moją sierść, zimno ją przebijało, i czułem nikłe mrowienie w lewej łapie. Nasiliło się. Nie dało się go zignorować mimo żałoby, więc podniosłem się i rzuciłem zmęczone spojrzenie na nogę. Ciamkał ją Tobi.
Rzuciłem się na niego z radością i zacząłem przytulać, pieścić i robić cokolwiek innego, co dawało mi poczuć, że żyje.
- Ciamkaczu mój! - zawołałem, przytulając go po raz dziesiąty. Ciamknął cicho. Wreszcie uspokoiłem się, sprawdziłem, czy nic mu nie dolega, i ostrożnie wsadziłem go do torby.
- Nie wychodź tym razem! - ostrzegłem, i pobiegłem z nim do domu.
<Tobias? xD>


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz