Biegłem, biegłem, nagle zostałem przygnieciony do ziemi, a w następnym momencie Igazi już leciała w drugą stronę. Skoczyłem na równe nogi, otrzepałem dobrze futerko, bo były na nim już dwie warstwy piachu, po czym pobiegłem za nią. Zniknęła mi z oczu, a dalej był jakiś zagajnik. Wpadłem do niego na pełnej prędkości. Drogę przesłaniały drzewka i większe krzaki. Nie namyślając się, wbiegłem między nie i prześlizgnąłem się pod paroma gałązkami. Jednym skokiem miałem znaleźć się za pozostałymi z nich, lecz wtem... uderzyłem o coś miękkiego, rozległ się zduszony jęk i upadłem na kamienie.
- Znowu... To już trzeci raz! - jęknąłem. Utyskiwania rozległy się również z drugiej strony, czyli z właścicielki miękkiej warstwy futerka. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że połowicznie leżę również właśnie na tej warstwie.
- Igazi! - krzyknąłem, bojąc się, że ją przygniotłem. Chciałem się zerwać, ale mięśnie były już obolałe od ciągłych przewrotów, i tylko usiadłem.
Waderka leżała trochę pokiereszowana na ziemi tuż przy skalnej ścianie, ale właśnie podnosiła się powoli, pojękując przy każdym ruchu.
Wyjaśnię krok po kroku, co się stało: otóż krzewy przesłoniły całą drogę bardziej, niż się spodziewaliśmy - za nimi ścieżka kończyła się granitową ścianą, której wcześniej nie było widać. Igazi przebiegła więc radośnie przez krzaki, wpadła na ścianę, a potem ja zrobiłem to samo, tylko że tym razem uderzenie zostało zamortyzowane przez waderkę. Auć.
Wracając do chwili obecnej, pomogłem Igazi wstać.
- Przepraszam... - czułem się okropnie, choć w sumie to nie była niczyja wina. - Zaprowadzić cię do medyka?
<Igazi?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz