25.11.2017

Od Luny do Kagekao

Ledwo co trzymałam się na nogach. Nagle za ścianą ognia zobaczyłam Kagekao, który wyprężył się heroicznie.
- AAAAAA! - wrzasnął. - ZOSTAW LUNĘ I JEJ BACHORY W SPOKOJU!
Płomyk już miał na końcu języka ciętą ripostę, gdy basior machnął wściekle głową i iskra spadła na ziemię, jęcząc z bólu. To wszystko zarejestrowałam ledwie żywa, czując, że za chwilę zemdleję z braku tlenu. Tak się jednak nie stało, gdyż pożar momentalnie zgasł. Zniknął. Przestał istnieć, łącznie z dymem, który wypełniał mi nozdrza. Wzięłam głęboki oddech - nareszcie świeże powietrze! - po czym podniosłam wzrok na Kagekao, który z ogromną wściekłością i nienawiścią wpatrywał się w słabnące, leżące na ziemi magiczne płomienie. Zanim zdążyłam go powstrzymać, skupił się jeszcze bardziej, a Płomyczek zaskomlał jeszcze raz i zgasł. Zamienił się w czarny węgielek z ledwie zarysowaną kreską ust.
- Zabiłeś Płomyczka! - krzyknęłam, podchodząc i waląc basiora w pysk.
- Ej! - zaczął masować obolałą część ciała. - Ten pomiot szatana chciał cię zabić, a ty chcesz teraz zrobić to samo ze mną!? Może jakieś dziękuję? - zdenerwował się, ale przestałam go słuchać, bo skupiłam się na nowo utworzonych mini-pokładach węgla.
- Dziękuję. - mruknęłam pod nosem, szturchając Płomyczka łapą. - Żyj, Płomyczku! Żyj!
Nagle węgielek poruszył się i rozpalił, co powitaliśmy okrzykiem: ja radosnym, ale Kagekaoś już nie za bardzo.
- Co- co się stało? - zapytał, zdezorientowany. Chciałam mu wyjaśnić, ale basior przepchnął się bliżej wznoszącego się Płomyczka i zaczął nienawistnie:
- Jesteś pomiotem szatana! Zbuntowałeś się, spaliłeś pół lasu, przeszedłeś mutację, I CHCIAŁEŚ ZABIĆ MOJĄ LUNCIĘ! - dokończył podniesionym głosem.
- Co? Ja nie.... - iskra przygasła, a w jej oczach zalśniły łzy, które zresztą zaraz wyparowały. Zwiesił smutno języki płomieni i odleciał w krzaki.
- Płomyczku! - krzyknęłam za nim, ale nic to nie dało. Odwróciłam się do kagekaŁosia.
- Ty głupku! On przeszedł przez ciebie załamanie nerwowe! - nakrzyczałam na niego, przy czym coś mi się przypomniało. Jemu chyba też.
- Szczeniaki! - zawołałam i podbiegłam do odzyskujących przytomność Mateo i tej białej nie-pamiętam-jak-ona-ma-na-imię wadery.
- Nic wam nie jest? - zapytał basior, pomagając waderce wstać. Co on się taki opiekuńczy zrobił? Chyba naprawdę chce tych dziecioszków...
- Nieee...- powiedział słabo szczeniak, mozolnie gramoląc się na nogi.
- Trzeba was odnieść do medyka - stwierdziłam. Chwyciliśmy z Kagekao po jednym szczeniaku w zęby, żeby nie musiały iść, i wyszliśmy z lasu. Okazało się, że wataha była tuż-tuż - teraz było to wiadome, bo pożar mocno przerzedził nasze watahowe knieje. Z pewnym zdziwieniem zauważyłam jednak, że ze spalonych pni wyrastają nowe rośliny, a wszystkie spalone przedmioty odnawiały się powoli. Magia? Pewnie tak, w końcu Płomyczek też nie był naturalny....
~~Ileś później~~
Wracaliśmy od Rose. Jakoś tak samo wyszło, że skierowaliśmy się do lasu, który podczas naszej nieobecności zdążył już się całkowicie odnowić.
- Tylko się znów nie zgubmy. - mruknęłam do Kagekao.
- Na pewno? Ja nie miałbym nic przeciwko.. - wyszczerzył się. Chciałam go znów pacnąć, ale zrezygnowałam. Przysunął się.
- Więc co chcesz zrobić? - zapytałam. W odpowiedzi znów zaczął się szczerzyć.
<Kagekałosiu?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz