12.01.2020

Od Velganosa do Abira

Żarłocznie próbował czuć wiatr na pysku podczas szaleńczego biegu przez las. Rozciągał wszystkie ścięgna swego mocarnego cielska z dziką rozkoszą odbijając się obiema tylnymi łapami i lądując na przednich. W pędzie minął jednego z wolniej poruszających się dzików. Z pełną mocą dotarł do jego nozdrzy piżmowy zapach zwierza. Kątem oka dostrzegł jego pękate ciało. Basior, poczuwszy w żołądku prawdziwą eksplozję głodu, przyspieszył. Był blisko; tętent racic odbijał się głuchym echem od jego wyczulonych uszu, wracając z powrotem do źródła i roznosząc się po eterze. Pogoń za ofiarą nie trwała długo – Velganos dopadł dzika, ryknąwszy donośnie. Zatopił kły w szyi zwierzęcia. Poczuł, że pod naciskiem jego szczęk pęka gruba skóra i rwą się mięśnie. Wbił pazury w szorstką szczecinę, rozkoszując się cudownym aromatem świeżego mięsa. Przerażający kwik rannego dzika rozdarł noc. Ofiara walczyła jeszcze o życie, chrumkając rozpaczliwie, podczas gdy Velganos uwijał się wokół niego, wyrywając ostrymi zębami kolejne kawały cielska. W końcu dotarł do miękkiego podbrzusza i rozciął je szponami, otwierając drogę dla spragnionego krwi języka. Sycił się ogromnymi kęsami ociekającego czerwoną posoką mięcha, nie zważając na ostatnie podrygi zwierzęcia, które darło ziemię racicami, wydając ostatnie tchnienie. Basior chłeptał krew i odrywał smakowite paski mięśni i ścięgien. Wydawało, że minęła cała wieczność, nim ucichły ostatnie piski i ustał wszelki ruch; po chwili już tylko warkot Velganosa rozbrzmiewał w półmroku nocy.

Po zaspokojeniu głodu, ruszył dalej. W samym sercu gęstej puszczy stała drewniana chata. Dom o stromym dachu odcinał się plamą ciepłego światła na tle ciemnej toni lasu. Basior wyczuwał w powietrzu woń dębowych szczap tlących się w palenisku. Lubił to miejsce, często do niego wracał. Przystanął, rozejrzawszy się po okolicy. „Nikogo w pobliżu..." Mruknął pod nosem, odetchnąwszy z ulgą. Wszak nie po to przecież wybierał się na samotne wędrówki, żeby swój ulubiony, nieodkryty jak do tej pory przez nikogo - oprócz jego samego - zakątek puszczy dzielić z niechcianym towarzystwem. Po chwili ruszył się z miejsca, truchtając w kierunku drewnianego domku. Ilekroć tutaj przybywał, na nowo i wciąż na nowo zaczynał zastanawiać się, skąd w niewielkim, ale przytulnym saloniku brał się ogień - kominek zawsze dumnie płonął, roznosząc ciepło i blask po całym wnętrzu. Wyczuwał magię, ale.... Z doświadczenia wiedział, że nic nie brało się samo z siebie. Spokojnie przeszedł te parę dzielących go od wejścia głównego metrów, wsłuchując się w dźwięczny, charakterystyczny mlask zgniatanego pod naporem silnych wilczych łap śniegu. Wsadził pysk między starą framugę a lekko uchylone skrzydło drzwi - te zawsze były otwarte. Nabrał powietrza do płuc, zaciągając się świeżą wonią palonego drewna.

Zwęszywszy nowy, nieznajomy zapach, wsadził pysk do środka. Coś było nie tak, coś mu nie pasowało. Zmarszczył gniewnie brwi, w pomruku cichego warkotu odsłaniając zęby. Uniósł potężny łeb, robiąc krok naprzód.

Abir leżał jak najbliżej rozpalonego kominka w miejscu, które było jego tymczasowym schronieniem. Osiedlił się tutaj niedawno, schroniwszy się przed zimnem, które bardzo źle znosił.
Przewrócił się na bok, wydając z siebie ciche westchnięcie. Po pomieszczeniu rozszedł się szeleszczący odgłos złotych bransolet i pozostałej biżuterii, jaką ten miał na sobie. Wsłuchał się w trzask ognia i zapatrzył się na syczące, tańczące jęzory płomienia. Przymknął nieco jasne ślepia, a jego umysł zaprzątnęły myśli wszelakich maści. Skupiały się one głównie nad wydarzeniem, które planował. Poprawił się lekko, aby leżeć tak, by zupełnym plackiem przylegać do drewnianej, spróchniałej już tu i ówdzie podłogi. Nie lubił sytuacji, kiedy był stawiany przed poważnym wyborem, gdzie zyskać mógł dość sporo, a stracić drugie tyle. Mimo tego, że w zasadzie podróżował stale bez dłuższych przystanków, nie wiedząc, co przyniesie jutro, nie przepadał za przypływem adrenaliny czy jakiegokolwiek napięcia. Unikał tego nie jak ognia, lecz jak śniegu, który wydawał mu się jeszcze bardziej śmiercionośnym. Tak, śnieg.
Pozwolił sobie zatrzymać się tutaj między innymi ze względu na biały puch utrudniający mu życie jeszcze bardziej. W końcu podróżujący, nieprzyzwyczajony do chłodu samiec nie potrafił nijak się przed tym przerażającym zimnem obronić. Wracając jednak do głównego problemu, jaki niepokoił jego ducha, można było szczerze przyznać, że obawiał się całej tej sytuacji, która miała mieć miejsce za niezbyt długi czas. Słysząc skrzypiący śnieg, jedynie wziął głębszy oddech i, nawet ani trochę nie podnosząc się z ziemi, przeniósł wzrok na nieznanego mu dotychczas wilka, którego kojarzył jedynie z obserwacji. Zawsze był bowiem obecny, jednak zazwyczaj bał się zbliżyć. Teraz jednak, mając powód, postanowił wyjść z ukrycia, właściwie się przy tym narażając. I tak czekał, aż ten go zauważy, a serce łomotało mu w piersi. Oddech przyspieszył a krew paliła w żyłach z nagłego zdenerwowania. W końcu kto mógł przewidzieć to, jak basior zareaguje i czy przypadkiem nie przyjdzie mu stracić tego dnia życia? Uparcie wpatrywał się tylko w niezbyt dużą szczelinę, dostrzegając tam tylko skrawek wilczego pyska.

Bursztynowe jak do tej pory, spokojne ślepia Velganosa zaszły mroczną czernią, kiedy wzrok padł na nieznajomego osobnika. Wydobywający się z czeluści gardzieli pomruk zamienił się w brudny, chrapliwy warkot. Basior trzasnął tylnym łapskiem drzwi, zamykając je za sobą. Wreszcie ukazał się w całej swej okazałości - był ogromnych rozmiarów wilczyskiem. Czarna niczym smoła sierść połyskiwała w blasku tańczącego w kominku ognia, pazury zaś żłobiły w drewnianej posadzce dziury, wyrywając z poszczególnych desek drzazgi. Musiało boleć? Zapewne tak, ale nie basiora. Wymierzył tamtemu harde, prowokujące spojrzenie, spiąwszy całe ciało, każdy mięsień i ścięgno w przysadzistym cielsku.

Abir, oczekując tego, aż ten w końcu wyłapie jego obecność w pomieszczeniu, zaczął nawet drżeć z niecierpliwości i zdenerwowania jednocześnie. Niby nie chciał, aby to tak szybko się stało, lecz z drugiej strony był ciekaw bezpośredniego spotkania z, dotychczasowo jedynym, oficjalnym mieszkańcem tego miejsca. Ciekaw tego, jaki się ten okaże, jak się zachowa, jak zareaguje na wieść, że nie on jedyny przebywa w małej, drewnianej chatce, która już od pewnego czasu stała opuszczona. Wsłuchał się jedynie w niski pomruk, a także trzask drzwi, docierające do niego od strony wejścia, wstrzymując oddech. Szczerze powiedziawszy, przewidział taką reakcję.
Zauważając, że bywalec tego miejsca nie pała chęcią do pokojowego rozwiązania sprawy – a przynajmniej tak to się mogło wydawać – poczuł, jak i on sam z czasem spina całe ciało, ogarnięte delikatnymi, spłoszonymi drgawkami. Nie były one w żadnym wypadku widoczne za sprawą ciemnego futra Abira wpadającego w brąz, ale wciąż były obecne. Przeturlał się lekko, próbując zachować pozory spokoju i beztroski w obliczu kruczoczarnego wilka, stojącego teraz przed nim. Podniósł się z posadzki i otrzepał z wolna, kierując jasnokolorowe tęczówki ku basiorowi. Zamiótł za sobą ogonem i obniżył nieco łeb, na znak, że faktycznie niezbyt mu po drodze z walką w tym momencie. Wpatrywał się uparcie, mimo lekkiego strachu, w ślepia wilka, jak gdyby wcale nie obawiał się jego reakcji. Usłyszał tylko trzask ognia i chlupot wody w małej manierce zawieszonej na jego boku za pomocą skórzanego paska, zagłuszane przez basowy dźwięk pochodzący od nieznajomego.
Postanowił nie odzywać się na razie słowem, żeby tylko nie pogarszać sytuacji. Na wszelkie pytania posłusznie odpowie zgodnie z prawdą, ale sam z siebie nie wypali żadnym wyrazem. Stał tak więc naprzeciw osobnika, który w zasadzie mógł zabić go z łatwością. Wiadomo, najpierw będzie go także musiał złapać, jeśli od razu podejmie się ataku.

Velganos poruszył się, przechodząc dalej. Nie spuszczał uważnego spojrzenia z nieznajomego. Stojąca na stoliku zapalona świeca rzuciła światło na bok jego sylwetki, przez co mignął niczym cień w półmroku. Velganos wyczuwał szemrany strach wilka, pomimo, że tamten skrzętnie go ukrywał. Nagle coś trzasnęło - ogień rozłupał drewno, prósząc iskrami do góry. Snop pomarańczowego światła wydobył z ciemności ściany i posadzkę ciepłego, białego saloniku, włącznie z drewnianym, zdobionym malowidłami sufitem. Samiec nie zmienił pozycji ani postawy. Nie był jednak bezmyślną maszyną do zabijania, choć rzeczywiście stwarzał takie pozory. Odezwał się jako pierwszy. "Kimżeś i co tu robisz?" Miękki, ale głęboki i dosadny w swym brzmieniu baryton Wilczego rozniósł się po wnętrzu niczym przyjemny dźwięk wygranej na instrumencie strunowym melodii.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz