Był wieczór, coś koło osiemnastej. Nasz postój ma trwać do piątej,
może szóstej rano. Posilona, kolejną porcją papki i wyspana po podróży w koszyku
byłam pełna energii. Postanowiłam się rozejrzeć. Dostrzegłam, że na ziemi nie
było śniegu, a okolica była intensywnie zalesiona jakimiś iglakami. Było już
ciemno, a mróz nie był jakiś szczególnie mocny. Niebo było bezchmurne i mogłam
oglądać piękne gwiazdy. Poszłam na spacer, bo do spania miałam jeszcze sporo czasu.
To znaczy… chciałam iść na spacer, ale opiekunowi mi nie pozwolili, bo jak to
oni określili: „Jesteś za mała, byś
mogła sama kręcić się po lesie o tej porze.” Jakby nie mogli iść ze mną-
pomyślałam i fuknęłam po lekkim oddaleniu się od nadopiekuńczych, moim zdaniem,
par oczu. Najdłużej męczył mnie, baczny wzrok Abira. Tak, mam wrażenie, że nauczyciel
zielarstwa jest czasem zbyt zaangażowany w swoją pracę, ale może to i dobrze?
Postanowiłam unikać jakichkolwiek spojrzeń i wymknąć się w stronę wodospadu,
którego kojący szum roznosił się echem, po zboczach gór. Po dość
problematycznym wyborze kierunku, w którym się wybrałam musiałam minąć kilka
wilków, w tym inne szczeniaki i strażników nocnych. Iwo stróżował tuż przy
obozowisku, natomiast Mazikeen i Rimmon czuwali gdzieś w czeluściach lasu. Normalnie
„Mission impossible”. Jak mam ominąć czujne oczy Iwo? Myślałam przez chwilę,
aż wpadłam na genialny pomysł. Po prostu się schowam, a gdy basior pójdzie na
obchody to przebiegnę i ukryję się za stara kłodą.
Ukryłam się za niewielkimi skałami. Moje futerko idealnie wtapiało
się w skały, które sobie upatrzyłam. Nie czekałam długo, aż basior się oddali i
najszybciej jak potrafiłam pobiegłam w wyznaczony sobie punkt. Wskoczyłam na
kłodę, po czym z niej zeskoczyłam. Wychyliłam się nieco, by sprawdzić, czy ktoś
mnie widział. Byłam z siebie zadowolona, gdy zdałam sobie sprawę z powodzenia
pierwszej części mojego wielkiego planu. Ostrożnie się wycofałam, aby po chwili
całkowicie ukryć się w cieniu średniej wysokości drzew. W podskokach ruszyłam w
kierunku, z którego dobiegał szum spadającej wody. Po jakiś piętnastu minutach
truchtu dotarłam na polanę, która zmierzała w górę. Niewiele myśląc o
konsekwencjach jakie mogą mnie teraz spotkać skakałam niczym lis po kępkach
zmarzniętej trawy. Śmiałam się i to bardzo, wiał lekki wietrzyk, a z nieba
patrzył na mnie księżyc w kształcie rogalika. Miałam wrażenie jakby natura
bawiła się razem ze mną. Każdy podskok był wspomagany przez wiatr, każdy śmiech
roznosił się lekkim echem po okolicy, a szum wody pięknie łączył się z moim głosem
i tworzył swego rodzaju muzykę. Już po kolejnych piętnastu minutach znajdowałam
się na wzniesieniu. Gdy zajrzałam za siebie mogłam dostrzec dym pochodzący z
obozowiska. Zatrzymałam się na chwilę by złapać oddech. Powietrze lekko kuło
moje drogi oddechowe, ale nie przejmowałam się tym zbytnio, rozgrzałam się
biegnąc dość spory kawałek drogi. Zauważyli moje zniknięcie?- pomyślałam
nagle, gdy uświadomiłam sobie, że nie było mnie już dobre pół godziny. Z zamyślenia
wyrwała mnie sowa, która zahuczała swoim pełnym głosem.
-Hu hu…- zaczęłam naśladować wydawany przez ptaka dźwięk,
gdyż w tym momencie zaczęła mi przeszkadzać chwilowa samotność. Ptak odwrócił głowę, chyba go uraziłam.
-Ej no... Chciałam tylko zagadać.- po chwili usłyszałam dźwięk
spadających kamyczków. Ptak, patrzył właśnie w tamtą stronę, po czym sowa odleciała w tamtym kierunku
-ktoś tu jest? -Spytałam lekko przestraszona, odpowiedziało
mi warknięcie. Po chwili ze skał powyżej zeskoczył duży ryś. Zaczęłam się cofać.
Zwierzę podskoczyło bliżej mnie, a ja wystraszona jeszcze bardziej odskoczyłam do
tyłu. Los chciał, że wylądowałam i zjechałam po zmarzniętym zboczu wydając przy tym okrzyk
strachu. Moje małe ciałko się odwróciło przodem do kierunku jazdy, a moje oczy
stały się niczym spodki, gdy ukazała mi się przepaść z wodospadem po drugiej
stronie. Desperacko próbowałam zahamować swoimi pazurkami. Miałam wrażenie, że moje serce stanęło, i
ruszyło dopiero wtedy gdy zatrzymałam się jakiś centymetr od krawędzi. Odetchnęłam
z ulgą i powiedziałam do siebie
-To był zdecydowanie zły pomysł- odsunęłam się od krawędzi, moje serce waliło
jak oszalałe. Odwróciłam się by zerknąć co dzieje się za mną, ale to tylko
utwierdziło mnie w tym co mówiłam kilka sekund wcześniej. Powoli zmierzał do
mnie ów ryś, a ja nie miałam zbytnio drogi ucieczki. Szybko wstałam pobiegłam
wzdłuż urwiska. Drużka którą biegłam była szeroka, za szeroka. Ryś bez problemu
mógł nią biec, aby złapać mnie i rozszarpać moje biedne ciało. Zrozpaczona
sytuacją, w której się znalazłam starałam się nie potknąć i biec coraz szybciej
przed siebie. Wiedziałam, że moje wołania na nic się zdają. Byłam zbyt daleko
od obozu. Dyszenie rysia stało się dla mnie zbyt głośne. Kotowaty zbliżał się
do mnie nieubłaganie, nagle się potknęłam i wpadłam w kolejny poślizg.
Zakręciło mną, przez co słabo widziałam. Nie miałam czasu na reakcję, bez żadnego
ostrzeżenia spadłam ze ścieżki.
-AAAAAAA!- darłam się w niebo głosy, po kilkunastu sekundach
lotu wpadłam do lodowatej wody. Sparaliżowało mnie, powoli opadałam na dno, a
przed moimi oczami pojawiły się mroczki. Brakowało mi powietrza, ale czułam, że
nic nie mogę zrobić. Nagle w wodzie przede mną pojawiła się jakaś czarna
postać. To był zdecydowanie zły
pomysł, bardzo zły- pomyślałam i straciłam przytomność.
<Hirvi?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz