Wyszedłem z sierocińca, który w tej watasze miał się okazać moim domem. Nikt nie chce mieć mnie na głowie, więc została mi buda. Nie ważne. Po południu raczej nikt nie powinien tu zaglądać. Pora rozprostować łapki.
- Royce, idziesz?- spytałem swojego towarzysza, z nutką zniecierpliwienia w głosie. Stałem przy wyjściu już chwilę, a on zdeklarował się, że za moment podleci, tylko zbierze gałązki na nowe gniazdko, którego budową zajmie sie wieczorem.
- Zaraz!- odezwał się, przelatując mi nad głową.- Już kończę!
- To samo mówiłeś chwilę temuu- przypomniałem zrezygnowany.- No choodź, pozbieram te gałązki z tobą, kiedy już wyjdziemy!- zaproponowałem na szybko. Nie chciało mi się siedzieć w tym miejscu. Już sama jego nazwa odstraszała. Sierociniec. Sierota.
W budzie było dużo miejsca, ciemnych zakamarków bez liku, o przytulności nie było mowy, a o miłej atmosferze już nawet nie wspominam. W dodatku nikt mnie tu nie pilnował. Rano ktoś był, ale tylko po to, żeby mnie tu zaprowadzić. Podobno była tu jeszcze jakaś waderka, ale nie widziałem jej. Czyli raczej mogę z tąd wyjść na legalu. W końcu, jak ona, to i ja. Czemu mam być gorszy? Poza tym, trochę zgłodniałem.
///C.D.N///
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz