26.02.2019

Od Equela do Kruka


Przyleciałem do jaskini nad ranem. Spałbym dłużej ale mój umysł zaparcie uważał, że trzeba wstać, a samo leżenie mocno mnie irytowało, więc w pewnym sensie wręcz zeskoczyłem z posłania, nie budząc przy tym Rose. Wziąłem kilka drutów ze stali nie rdzewnej, i przy okazji tej, co wymazuje magię, i zrobiłem z nich bardzo ładną obrożę... Sznur nie był wygodny. Gdy wyszedłem z jaskini błoto zaczęło się pode mną uginać, przez co moje łapy wyglądały teraz jak wielkie gumiaki o brązowym kolorze. Wzleciałem w powietrze i poszybowałem do najbliższego strumyka, by wypłukać łapy. Woda była zimna i nie przyjemna, a metal nie miał najlepszego smaku. Ryb w strumyku nie było. Mech zazwyczaj miękki i suchy teraz był nie przyjemnie wilgotny i szorstki. W lecie było tutaj przyjemniej. Ogólnie to był to raczej ponury dzień z z szarym niebem, mgłą, błotem, siąpem i wszystkim co może być przygnębiające. Nawet się ptaki nie odzywały. Po moim ciele przeszedł dreszcz i w końcu postanowiłem polecieć do kruka żeby ogarnąć co u niej, jednak już przy wielkim kamiennym wejściu do jaskini zorientowałem się że jest coś nie tak jak powinno. Gdy wleciałem na niższą strefę groty i stanąłem na trawie, zobaczyłem oddychającą ciężko waderę z zahaczonym sznurem
- nosz serio? - Mój mózg powoli mówił mi co mam robić. Nie śpieszyło mi się. Przegryzłem linę na szyi wadery kilkoma mocnymi pociągnięciami, jednak metal to jednak metal, i potem miałem obolałe zęby. Gdy była już wolna chwyciłem ją za ogon i pociągnąłem w górę, po czym zostawiłem obok uschniętych paprotek. Oprócz obroży którą miałem jej założyć zamiast sznura, miałem również kilka ziółek czy herbatkę od Rose. W sumie mogłem zrobić z nich jakieś lekarstwa ale Mrok dochodziła już do siebie, więc jakoś odpędziłem z głowy te myśli. Gdybym ją teraz zabił to serio miałbym duży problem. Na moim pysku zagościł kwaśny wyraz. Gdy rudzik nadal był nie aktywny potruchtałem w dół groty, potem w bok i krótko ciemnym korytarzem, aż wreszcie do starego pomieszczenia, gdzie były gliniane naczynia, a raczej resztki, których nie zabrałem po przeprowadzce do Rose. Wziąłem tłuczek i małą miseczkę po czym umyłem to w wodzie deszczowej. Z kałuży obok zaczerpnąłem ciutkę cieczy, ale tylko trochę, po czym dodałem tam kilka ziółek i suszonej skórki z cytryny którą wygrzebałem z herbaty. To wszystko zmieszałem i stłukłem tak, że powstała z tego zielono-brunatna papka. Zrobiłem z jednej małej części tego czegoś kulkę, i wsadziłem do pyska wadery. nie minęła chwila, jak samica otworzyła gwałtownie oczy, zaczęła kaszleć i desperacko machać łapami, by usunąć papkę z języka. Roześmiałem się
- To zawsze działa! - Nadal dusiłem się ze śmiechu. Samica zgromiła mnie wzrokiem
- Śmiejesz się, że o mało nie zginęłam?
- Ja pierdziele... po cholerę żeś się jeszcze bardziej ciągnęła, i przegryzała sznur - otarłem łezkę śmiechu
- Bo mnie zostawiłeś bez wody?
- Jakbyś nie mogła wytrzymać jednej nocy - znowu się zaśmiałem
- A co, że ty niby nie pijesz?
- Piję, ale wiesz, ekhem, należę do wilków którym grozi odwodnienie. Wiesz ile mi o tym Tora truje? To strasznie upierdliwe. - Wadera jakby to zignorowała i potarła się po szyi. Oczy jej się zaświeciły
- Ej, ja nie mam sznu-  - przerwałem jej zakładając na jej szyję luźną 'obrożę'
- Już masz - odparłem z kamienną miną - nie zdejmuj jej. Próba może zakończyć się ściśnieniem metalu
- Ugh...
- No, więc skończ już narzekać. trzeba wyżywić watahę. Ruchy

< Kruczku?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz