Wilgoć. Wilgoć wszędzie. Zanim tu zginiemy, zdążymy jeszcze dostać artretyzmu. Usiedliśmy zrezygnowani pod drzewem sójki.
- Mateo... - zaczęła pochlipywać Ki. - Weź coś zrób...
Przytuliłem ją tylko, bo nic więcej nie dało się zrobić. Miała miękksze futerko, niż sądziłem. W górze, między liśćmi, coś zaszeleściło.
- Nie... Nie wierzę. - zezłościła się waderka. - To znowu ty!?
I rzeczywiście, na wysokiej gałęzi usiadł nie kto inny jak nasza znajoma sójeczka. Zaczęła śpiewać swą piosenkę, która w obecnych okolicznościach brzmiała jak marsz żałobny.
- Och, Mateo, podsadź mnie tam! Kiedy ktoś będzie śpiewał na moim pogrzebie, to na pewno nie ten świżdżypał! - teraz Ki była już mocno wkurzona.
- Dobra... - mruknąłem, ale nagle coś sobie uświadomiłem. - Przecież to doskonały pomysł! Z tego drzewa możesz sprawdzić, dokąd trzeba teraz iść! Musisz po prostu wypatrzyć watahę!
Kiiyuko cała się rozpromieniła (pewnie również dlatego, że niedługo chwila zemsty na sójeczce), a potem na mnie wskoczyła. No cóż, to była zdecydowanie najmniej przyjemna część planu, ale w końcu udało jej się wskoczyć(auć) na najniższą gałąź. Potem hop, hop, i była już wyżej. Następnie zasłoniły mi ją liście, ale o postępie informował mnie ciągły szelest, spadające listowie i sójka. Również spadająca.
- Udało się! Wiem, gdzie trzeba iść!
- To super! Złaź na dół!
Zlazła.
- A więc idziemy! - krzyknąłem, wziąłem martwego (niestety, ten upadek okazał się śmiertelny dla naszego żałobnika) ptaka w zęby, i pobiegliśmy w stronę, którą wskazała Ki.
<Kiiyuko? Czy bezpiecznie dotrą do domu? Poza tym może niech spotkają Qweta?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz