- Wybacz.. poszedłbym z tobą, ale... - odpowiedziałem, ale urwałem, bo nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć - To miejsce będę mógł opuścić dopiero po południu, a potem zacząć patrol gdzie indziej.
Zdawało mi się, że moja odpowiedź nie do końca dotarła do mego rozmówcy, gdyż ten rozglądał się podejrzliwie po okolicy i nasłuchiwał jakiegoś dźwięku.
- Czego tak się rozglądasz?
- Nie słyszysz?
A co takiego? Poza dźwięcznym odgłosem owadów, śmigających wśród traw, szumem roślin, popychanych przez delikatny wiatr, niczego innego nie słyszałem.
- Co takiego niby?- zapytałem ponownie i podrapałem się po skroni.
- Yyyy... nieważne... nie daj się prosić, chodź przejdziemy się, poznasz przy okazji jakąś waderę, czy coś? - Wydawało mi się, że mój towarzysz używa wszelkich dostępnych sposobów, które miał nadzieję, że chwycę się ich, jak ryba haka, wokół którego oplątany był tłusty robal. A co do wader, mam już jedną, przy której serce me bije, jak nafaszerowany szaleństwem.
- Możemy iść, ale nie chcę mieć kłopotów.
- Nie będziesz miał, spokojnie.
Powiedzmy, że zaufałem nowo zapoznanemu towarzyszowi i udaliśmy się w stronę lasu, którego ścieżka doprowadziła nas do Rzeki głównej, gdzie spotkaliśmy dwie rozmawiające ze sobą wadery. W czasie drogi, Ambrose ciągle rozglądał się, a jego podejrzliwy wzrok mówił jedynie... " Cholera, coś jest nie tak" Basior tak bardzo zajął się wypatrywaniem nieznanego, że nie zorientował się, iż przechodzimy obok wilczyc.
- Cześć, dziewczyny!- przywitałem się głośno, aby przywrócić Ambrose'a do rzeczywistości. One odwzajemniły powitanie ciepłym uśmiechem i wróciły ponownie do skrytej rozmowy. Basior jednak robił swoje.
- Tylko nie zgub tych oczu - powiedziałem i przetrąciłem basiora lekko w ramię.
- Ah tak.. yyy gdzie jesteśmy?
Uniosłem lekko brew ze zdziwienia.
- A jak myślisz? Naćpałeś się czegoś... po oczach nie mogę tego stwierdzić, ale twoje zachowanie mówi samo za siebie.
- Coś szeleści, słyszę coś..
- Szeleści, chyba w twojej głowie - zaśmiałem się głośno.
I już miałem coś powiedzieć, gdy z zarośli, jak poparzone wyskoczyło wielkie... chociaż nie wiem, jak to określić... smocze piskle? Było wielkości dwóch dorosłych krów, a ogon długości kilkunastu łokci, kwadratowy gadzi łeb wielkości trzech arbuzów. A nad nim fruwała skrzydlata wadera, która widocznie próbowała go poskromić.
- Chodźże tu!- krzyknęła. Rozpoznałem ją. To była Shira.
- Czyli miałem rację, coś nas śledziło! - krzyknął Ambrose.
- A niech mnie! - odparłem zaskoczony i pozytywnie zszokowany.
<Ambrose, Shira?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz