26.03.2017

Dawno i nieprawda cz.1: Decyzja - Mel.


Okej. Zacznijmy od początku. Myślę, że części obecnych tu wilków zdążyłam obić się o oczy. Trochę tu jestem. Nawiedzona Mel, która zdążyła już spowodować swoją pierwszą - choć na pewno nie ostatnią - eksplozję. Tak, ta dziwaczna wadera z idiotycznie ogromną fryzurą, świecącymi oczami, wiecznie obwieszona milionem medalionów, z futrem wymalowanym w abstrakcyjne wzory. By może zdarzyło Ci się dostrzec mnie czasem, gdy przemykałam między drzewami, wiecznie zajęta tajemniczymi obrzędami. Mam tu sporo roboty. Nie, żebym miała coś do moich poprzedników zabezpieczających ten teren, choć owszem, ale skoro mam być odpowiedzialna za wilki z tej watahy, wolę sama wszystkiego dopilnować i sprawdzić.
Zapewne niektórzy zastanawiali się, skąd Lia toto właściwie wytrzasnęła. Skąd wzięła się Mel w Watasze Mrocznych Skrzydeł?
Specjalnie dla wilków, które się nad tym zastanawiają: pozwólcie, że pospieszę z wyjaśnieniem. Te, które mają to w najgłębszym poważaniu - no cóż, dziś jest wasz pechowy dzień.
Hmm, od którego momentu mej biografii powinnam zacząć? Chyba oszczędzę wam mojego burzliwego dzieciństwa i dziwacznego dorastania. Dość powiedzieć, że od zawsze interesowało mnie to, co kryje się poza granicami percepcji. Podczas, gdy moi rówieśnicy dorastali do życia w społeczeństwie, ja wolałam ganiać po lasach za chochlikami i urządzać przyjęcia z herbatką dla dusz zmarłych wojowników. Widok wątłego szczeniaczka płci żeńskiej, z niebieską kokardką w rozczochranych włosach, pijącego wodę z wydrążonego kawałka kory, w towarzystwie bandy nieumarłych berserkerów - bezcenne. Szkoda, że moi rodzice nie podzielali tej opinii - chyba zawsze martwiły ich nieco moje szalone pomysły. Choć jedną rzecz muszę im przyznać - nie powstrzymywali mnie. Nie starali się siłą stłamsić tego, kim jestem. Chyba zrozumieli, że mają przed sobą rzadki przypadek powołania i pogodzili się z tym, że ich maleńka córeczka będzie powoli wyślizgiwać się z ich opiekuńczych ramion, ku nieuchwytnemu światu duchów.
Tak więc wstąpiłam w wiek nastoletni, a mój lekki bzik na punkcie paranormalności tylko się pogłębiał. To wtedy wpadłam na pomysł, jak mogłabym wykorzystać mój dar dla dobra społeczności. Zorganizowałam swój pierwszy seans spirytystyczny. Szybko okazało się, że na taką usługę jest popyt. Wiele osób ma bliskich, którzy odeszli zbyt szybko i gwałtownie, nie powiedziawszy im czegoś ważnego. Kontaktowałam ich ze sobą. Widziałam już wiele scen - pięknych, romantycznych, rozdzierających serce wzruszeniem, ale również tragicznych i smutnych. Niektóre dusze nie były przyjaźnie nastawione. Zmarli nie czują potrzeby ukrywania się z poglądami, mówią, co myślą, a ja nigdy nie zamierzałam przekłamywać rzeczywistości. Przez moje usta przemawiali zmarli, którzy tęskniącym za bliskością krewnym umieli powiedzieć, że ich nienawidzą, że się na nich zawiedli.
Wtedy też stałam się Nawiedzoną Mel. Zrobiłam dredy, namalowałam pierwsze wzory na futrze, założyłam pierwszą biżuterię, poza moim talizmanem z bursztynu. Nie było to jeszcze nic znaczącego - żadne z tych akcesoriów nie miało mocy ochronnej. Były tylko ozdobą, aby zbudować konkretny obraz siebie. Chyba zadziałało, skoro skończyłam z taką ksywką. W gruncie rzecz mi się podoba. Może powinnam to sobie napisać na tabliczce i powiesić przed jaskinią? Hmm, to może być niezły pomysł...
Ale dość tego. Przecież jesteście tu, aby wysłuchać historii, a nie rozważać detale architektoniczne mojego lokum.
Tak czy inaczej, po jakimś czasie do watahy zawitała Mistrzyni. Pierwsze, co zrobiła, to zdrowo mnie obrugała za moją głupotę, bo robota szamana jest niebezpieczna, jeśli się nie wie, co się robi. Następnie odmówiła mówienia o mnie Mel, zawsze zwracając się do mnie per "Melpomeno".
Od razu było widać, że była nam przeznaczona wspólna przyszłość.
Rodzicom nie było łatwo zaakceptować moje odejście. Były uściski, były łzy, był niezręczny śmiech, którym usiłowaliśmy rozładować napiętą atmosferę. Ojciec długo trzymał mnie w objęciach, mówiąc, że zawsze byłam jego księżniczką, tylko taką trochę nietypową. Matka ocierała mi łzy z policzków, mówiąc, jak dumna jest ze mnie i z tego, że podążam własną ścieżką.
Nie zwykłam przywiązywać się do tego, co ziemskie. Zwykle dystansuję się od świata. Ale tego dnia mnie bolało.
Mistrzyni była wiekową waderą o siwym futrze i głowie pokrytej ogromną, czerwoną plama. Nigdy nie rozumiałam, czemu akurat jej głowa jest czerwona, ale gdy pytałam, zbywała mnie fukaniem.
Cały czas, który minął od nastoletniości do osiągnięcia dorosłości spędziłam w podróży. W towarzystwie ukochanej i szanowanej mentorki, całe życie było jedną wielką, nieustającą przygodą, a każda przygoda była zarazem okazją do nauki. Mistrzyni była naprawdę nieprzewidywalna. Jednego dnia tropiłyśmy błędne ognie na bagnach, by następnego ścigać mumie wśród piasków pustyń. Jak na staruszkę, miała doskonałą kondycję - może dlatego, że nigdy się nie oszczędzała. Podróżowałyśmy przez dziesiątki kilometrów jednego dnia, zwiedzałyśmy grobowce, wystawałyśmy na cmentarzach w pogodę i niepogodę i pędziłyśmy za potworami, a wszystko to z torbami pełnymi książek. Cóż, po prawdzie, ja się wycwaniłam i rzuciłam na torbę zaklęcie redukujące wagę. Prawie umarłam, ale potem było mi łatwiej.
Podczas naszych podróży spotkałam też Khoshekha. Był jednym ze świętych kotów, których hurtowe ilości przechowywała w swych świątyniach jedna ze spotkanych przez nas watah. Nie wybrałam go na towarzysza. On wybrał mnie. Gdy nasza praca w tamtej watasze się zakończyła, znalazłam go siedzącego na stercie książek w naszym obozowisku, uśmiechającego się tym swoim kpiącym uśmiechem. Od tego czasu nie potrafiłam się go pozbyć. Podążał za mną wszędzie. Nie mam pojęcia, co się z nim działo w świątyni, ale jego organizm musiał przejść szereg samoistnych magicznych przemian. Dysponował całym wachlarzem nieuporządkowanych, nieprzewidywalnych mocy. Wiem, że potrafi lewitować, teleportować się i poruszać między światami - a może po prostu ma niezwykłą moc podążania za mną wszędzie, gdzie tylko się udam.
Ale patrzcie państwo, miałam nie wdawać się w szczegóły poprzedniego życia. Do rzeczy więc!
W dzień moich drugich urodzin wpatrywałam się w rozgwieżdżone niebo, szukając układów gwiazd, które mogłyby opowiedzieć mi coś o mej mglistej przyszłości - szukałam gdzieś tam oparcia. Lew błyszczał jasno, jakby nieboskłon puszczał do mnie oko. Doceniałam to. Wierzę w samodzielnie wypracowany system wartości, w którym najważniejszą rolę gra Natura - być może waśnie ona daje mi dziś sygnał?
Od jakiegoś czasu zaczynało się coś we mnie burzyć. Czułam ciche, niezdefiniowane wezwanie do... czegoś więcej. Pragnęłam dotrzeć do głębi swego powołania. pragnęłam sama odkryć, kim jestem.
Pragnęłam opuścić Mistrzynię.
Kręciło mi się odrobinę w głowie, gdy o tym myślałam, ale w głębi duszy zawsze czułam, że ten moment nastąpi. Nauczycielka prowadziła mnie tak długo ,jak tylko mogła, ale nie mogła nauczyć mnie najważniejszego: samodzielnych, odpowiedzialnych decyzji, wykorzystywania zdobytej wiedzy. Bądź co bądź, byłam dorosła, a przynajmniej niedługo miałam być. Myślałam, że już najwyższy czas rozpocząć dorosłe życie.
Wstałam niespokojnie odgarniając dredy z oczu. Czułam się zmęczona, ciężka, jałowa. Tak, ten ostatni epitet może wydawać się niezwiązany, ale tak dobrze pasował do mojego samopoczucia...
Rozejrzałam się i ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałam starą waderę, podobnie jak ja spoglądającą w gwiazdozbiory. Dziwne. Wadera miewała swoje nietypowe wyskoki, jak każdy szaman, ale w nocy najczęściej spała - wiek ma swoje prawa.
- Pani... - zaczęłam niepewnie, pochylając głowę z szacunkiem, jak zawsze, gdy zaczynałam z nią rozmowę.
- Melpomeno. - skinęła mi, po czym, nie czekając na moje słowa, rzekła:
- A więc zdecydowałaś się?
Spojrzałam na nią z pytaniem w oczach. Skąd mogła wiedzieć? Może powinnam dopytać, w razie, gdyby miało się okazać, że jej pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego, a ja miałabym wyjść na kretynkę.
Ale wtedy spojrzałam w jej smutne, szare oczy i zrozumiałam, że nie o to chodzi. Ona naprawdę wiedziała. Jak zawsze.
- Tak myślałam... - zaczęłam. Spodziewałam się, że zaraz się zirytuje, zmarszczy nos w ten swój charakterystyczny sposób, tak, jak wtedy, gdy coś mi się nie udawało. Powie, że nie jestem gotowa.
Ale ona tylko pokręciła głową.
- Wiedziałam. - powiedziała. - Zawsze czułam, że ten dzień nadejdzie.
Po czym nagle wstała i ruszyła w kierunku obozowiska. Co się właśnie stało? Nie wiedziałam, czy powinnam podążyć za nią, czy też zostać i czekać na rozwój wydarzeń. Całe to zdarzenie było niczym jeden wielki surrealistyczny sen.
- Idziesz, czy nie? - warknęła samica. - Jest jeszcze coś, co musimy zrobić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz