Ze znużeniem przewróciłem się na drugi bok. Wczoraj
wieczorem specjalnie położyłem się wcześniej spać, żeby dziś być w pełni sił;
całą noc śniły mi się jednak koszmary i wizje nadchodzącej katastrofy, przez co
byłem jeszcze bardziej zmęczony niż przed snem. Na dodatek, złe przeczucia mnie
nie opuszczały i nie dawały się odgonić nawet ptasim wypocinom, które zdołały
się jakimś cudem przebić przez ściany jaskini. Ziewnąłem i tym razem
przewróciłem się na grzbiet. Niedługo trzeba wstać…
- Trzeba przygotować sprzęt. Kto się tym zajmie? –
usłyszałem nagle głos Lii. Ech, pewnie znowu snują te swoje plany. Moja matka i
Alfa były już znane ze swoich skłonności do swatania innych członków watahy, a
ostatnio chyba miały na oku każdego, kto się pojawił. Odprężyłem się.
- …drewno i smołę, chociaż z tym może być mały problem.
Wykopie też dół, żeby wbić pal.
Zaraz. Jaki pal… Czy one…
Z chęcią powiedziałbym, że nie wierzę w to, żeby te wadery były
zdolne do spalenia kogoś żywcem, ale nie mogłem. Dały pełen pokaz swych – to słowo
przechodzi mi przez myśli z obrzydzeniem – umiejętności podczas ostatniej
czystki. Poderwałem się z posłania, a senność odrzuciłem w kąt. Nadstawiłem
uszu.
- Świetnie. Mirana nic nie podejrzewa, mam nadzieję?
- Nie, skąd. Wiesz, że ostatnio widzieli niedaleko granic
jakiegoś basiora? No więc on zobaczył naszą nową marzannę podczas spaceru. Żebyś
widziała jego wzrok… Moim skromnym zdaniem Mirana podzieli los Bladeraw.
Przez chwilę nie mogłem się ruszyć. Mirana? A czego oni od
niej chcą!? Co im zrobiła!? Chwilę później dotarła do mnie druga część.
Bladeraw została spalona dawno temu, przed moim przybyciem do watahy, jednak słyszałem,
co zrobili z nią wcześniej…. Nie!
Nie pozwolę na to, by kolejny wilk stracił życie bez powodu
i w tak haniebny sposób. Nie pozwolę. Szczególnie, że ten konkretny wilk
opiekował się mną, kiedy byłem małym, zagubionym szczenięciem.
Z trudem się uspokoiłem. Przynamniej wiem, że jeszcze nie
uwięzili opiekunki szczeniąt. Muszę działać szybko, ale nie wzbudzić niczyich
podejrzeń. Odczekałem jeszcze chwilę, starając się nie dopuszczać dalszej
rozmowy wader do uszu, po czym opuściłem pokój.
- Cześć, mamo. Cześć, Lia. Idę na spacer – oznajmiłem,
przeciągając się. Tak, tak, Mateosiu, mistrzowskie aktorstwo, doprawdy. Ucichły
nagle i spojrzały na mnie badawczo, zastanawiając się pewnie, czy usłyszałem
cos z ich rozmowy. Wreszcie jednak odwróciły wzrok i zaczęły sobie paplać na
pokaz jak najlepsze przyjaciółeczki. Nieważne. Wyszedłem z jaskini, po paru
krokach, czyli keidy zniknąłem im z oczu, zaczynając biec. Znałem dobrze drogę
do sierocińca, tam się w końcu wychowałem. Przy odrobinie szczęścia Mirana jest
na tyle pracowita, by przyjść wcześnie do szczeniaków. Proszę. Niech już tam
będzie.
Wpadłem jak burza do sierocińca, zwracając uwagę samotnego szczeniaka. Z rozpaczą uświadomiłem sobie, że nie widzę różowej wadery.
- Hej, mały – zwróciłem się do malucha jak najspokojniej potrafiłem. – Wiesz może, gdzie jest pani opiekunka?
Szczeniak jakby wyczuł powagę sytuacji i bez słowa wskazał
drzwi po lewej stronie, których wcześniej nie zauważyłem. Dopadłem do nich i
zapukałem z niepokojem. Zza ciężkiego drewna wysunęła się głowa Mirany.
Odetchnąłem z ulgą.
- Musisz iść ze mną. Szybko
- Ale on nie może zostać sam! – zaprotestowała, pewnie mając na myśli ostatniego szczeniaka. Cóż,
przynajmniej nie zadaje pytań.
- To zajmie tylko… - nagle uświadomiłem sobie, że to, co
chciałem powiedzieć, jest nieprawdą. Ostrzeżenie Mirany nie wystarczy. Będzie
musiała uciekać, i to daleko; pozostanie w watasze nie wchodzi w grę.
Szczeniaki co prawda zostaną same… Ale to nie jest teraz najważniejsze. Bez
dalszych wyjaśnień wyciągnąłem waderę na zewnątrz, a potem skoczyłem w krzaki.
- Mateo! – krzyknęła poirytowana, na szczęście cicho,
wypluwając przy tym jakiś zbłąkany listek. – O co ci chodzi!? Gdzie ty mnie
ciągniesz?
Zaraz jednak spoważniała, widząc moje spojrzenie.
Opowiedziałem jej to, co słyszałem w jaskini. Z początku otworzyła pysk z
zaskoczenia, jednak w miarę, jak moje słowa docierały do jej świadomości,
utworzył się na nim wyraz chłodnej determinacji, który bardzo mi się nie
podobał.
- Musisz uciekać – powiedziałem nagląco. – Teraz masz
jeszcze duże szanse na…
- Nie, Mateo – przerwała spokojnie, ale stanowczo. – Nie mogę
uciekać. Choćbyś wysłał mnie na Księżyc, oni i tak mnie znajdą, a ty tak
naprawdę też o tym dobrze wiesz. Nie. Dziękuję ci za pomoc, ale jedynym
wyjściem dla mnie jest śmierć.
Zamurowało mnie.
- Ale… nie możesz przecież dać się im spalić! – jęknąłem z
rozpaczą.
- I nie dam. Sama odejdę.
Nieprzytomnie ruszyłem za nią w las. Nie wiem, ile czasu
szliśmy; ponuro przywoływałem wszystkie wspomnienia związane z Miraną. Wiem, że
pojawiła się w watasze na krótko przede mną, tyle że ja byłem wtedy małym
knypkiem, że tak to ujmę, a ona postanowiła się takimi knypkami zajmować. Kładła nas do snu. Wymyślała zabawy. Czasem
rugała, kiedy znikaliśmy bez słowa na zbyt długo, ale wysłuchiwała tego, co
mieliśmy jej do powiedzenia – nawet tak (pozornie) bzdurnych historii o pogoni
za mieszańcem w lesie. Potem nie utrzymywałem z nią kontaktu poza jakimś pozdrowieniem
na spacerze. A szkoda. Bo teraz miała zginąć.
Zatrzymała się nagle i o mało na nią nie wpadłem. Uniosłem
głowę. Tuż przed jej łapami ziała ponad stumetrowa przepaść. Wadera uśmiechnęła
się nieznacznie.
- Latanie… Zawsze chciałam wiedzieć, jakie to uczucie. –
Głos jej drżał. Chociaż wcześniej zdawała się całkowicie zdeterminowana, by
umrzeć, teraz na jej pysku widać było niepewność. Szybko zacisnęła powieki,
jakby odganiając złe myśli. – Ty to zrób. Sama nie dam rady.
- Nie! – Cofnąłem się o krok. – Na pewno znajdziemy jakieś
inne wyjście…
- Już się zdecydowałam. Przemyślałam to po drodze. Nie ma
innego wyjścia, kolczatko. – Pamięta. Zamrugałem szybko, żeby się nie rozpłakać.
– Nie mogę tam wrócić. Pomóż mi odejść.
Nie wierząc w to, co robię, powoli podszedłem do krawędzi
przepaści. Dno spowijała mgła. Spojrzałem Miranie w oczy.
- Tak chciałbym móc uratować ci życie…
- Oddajesz moją śmierć w moje łapy, a to znaczy dla mnie
więcej, niż obecne życie. Gdziekolwiek.. gdziekolwiek będę, nie zapomnę ci tego…
- na chwilę przerwała, by zaczerpnąć tchu. – Hej, nie łam się. Żyj szczęśliwie,
niech to będzie moje ostatnie życzenie. Pozdrów ode mnie tego szczeniaka w sierocińcu. I Kiiyuko.
A teraz…
Spojrzała na mnie z bolesnym wyczekiwaniem. Zaczerpnąłem powietrza.
Chwila, w której moje łapy stykały się z jej różową sierścią, zdawała się trwać
wiecznie. Obserwowałem, jak odbija się od skały, jakby w ostatniej chwili
zmieniła zdanie i chciała skoczyć sama. Frunęła w powietrzu. Opadała.
- Żegnaj! – krzyknęła jeszcze i pochłonęła ją mleczna mgła.
Nie słyszałem odgłosu uderzenia i nie chciałem go słyszeć.
- Żegnaj – szepnąłem. Bez sensu. I tak nie usłyszała.
Powinienem oddalić się stąd jak najszybciej; nie jest to
miejsce na miły spacerek, jeśli ktoś mnie tu zobaczy, nabierze podejrzeń. Musiałem
jeszcze pozdrowić szczeniaka… I Kii? Dlaczego ją? Nieważne. Nie mogłem. Stałem
jedynie i tępo gapiłem się w przepaść.
Zniknęła. Nie ma jej. Koniec.
Otrząsnąłem się. Nie mogę tak stać do końca świata. Kazała mi cieszyć się
życiem.
Powoli, noga za nogą, powlokłem się w kierunku watahy.
Gdyby była opcja lajków to bym dała lajka, a że nie ma, to dostajesz moją słowną aprobatę.
OdpowiedzUsuń