Nie oglądając się nawet na swoich "przewodników", poszedłem przed siebie, rozglądając się uważnie na boki. Niebezpieczeństwo w końcu mogło czaić się na każdym kroku, a ostrożność jest kluczem do poprawnego wykonania zadania. Tak przynajmniej uważałem i niech ktoś spróbuje podważyć mój tok myślenia, a wtedy porozmawiamy inaczej.
Sam nie wiem, jak długo szedłem przed siebie, z coraz to większą irytacją szukając możliwego zagrożenia, ostatecznie znajdując je na polanie. Zatrzymałem się na skraju drzew, nadal znajdując się w bezpiecznym mroku, po czym przyjrzałem się obcym wilkom.
— To wy jesteście tym problemem, tak? — szepnąłem, po czym westchnąłem ciężko. Czas użyć swoich zdolności konwersacji.
— Jestem negocjatorem z Watahy Mrocznych Skrzydeł. Nazywają mnie Vergil, ale nie jest to tak ważne, jak powód, dlaczego przybyliście na nasze tereny.
Prawdopodobnie przywódca tej bandy nakazał gestem reszcie czekać, po czym podszedł nieco do punktu, w którym się znajdowałem. Zrobiłem to samo, nadal jednak pozostając czujnym. Może i uśmiechał się nieznacznie, lecz nie znaczyło to, że nagle przestał być zagrożeniem. Najczęściej to właśnie za uśmiechem kryją się najgorsze potwory. Sam znałem to lepiej niż ktokolwiek inny.
— Żądamy pozwolenia na polowania na waszym terenie — oznajmił z akcentem w głosie. Nie jest stąd. Idealnie.
Zaśmiałem się głośno, po czym spojrzałem pobłażliwie na rozmówcę.
— Oh, daj mi chwilę, wyjaśnię ci, dlaczego do tego nigdy nie dojdzie...
***
Czekali na mnie w tym samym miejscu co wcześniej, w troszkę innym składzie, lecz mimo wszystko czekali. Minęło dobrych kilka godzin, nim cudzoziemiec uznał, że jednak nie chce polować na terenie, gdzie szaleją zarazy, a większość zwierząt jest pod ochroną. Oby tylko nikt z naszego grona nie wygadał się, że tak nie jest, bo sytuacja nie będzie wyglądać zbyt dobrze.
— Załatwione — powiedziałem krótko, po czym podszedłem do drzewa, gdzie siedział Shell. Otarłem się o basiora, uśmiechając się lekko — A wy, zajmijcie się lepiej strzeżeniem granic, bo nas jeszcze uchodźcy najdą.
Sam nie wiem, jak długo szedłem przed siebie, z coraz to większą irytacją szukając możliwego zagrożenia, ostatecznie znajdując je na polanie. Zatrzymałem się na skraju drzew, nadal znajdując się w bezpiecznym mroku, po czym przyjrzałem się obcym wilkom.
— To wy jesteście tym problemem, tak? — szepnąłem, po czym westchnąłem ciężko. Czas użyć swoich zdolności konwersacji.
— Jestem negocjatorem z Watahy Mrocznych Skrzydeł. Nazywają mnie Vergil, ale nie jest to tak ważne, jak powód, dlaczego przybyliście na nasze tereny.
Prawdopodobnie przywódca tej bandy nakazał gestem reszcie czekać, po czym podszedł nieco do punktu, w którym się znajdowałem. Zrobiłem to samo, nadal jednak pozostając czujnym. Może i uśmiechał się nieznacznie, lecz nie znaczyło to, że nagle przestał być zagrożeniem. Najczęściej to właśnie za uśmiechem kryją się najgorsze potwory. Sam znałem to lepiej niż ktokolwiek inny.
— Żądamy pozwolenia na polowania na waszym terenie — oznajmił z akcentem w głosie. Nie jest stąd. Idealnie.
Zaśmiałem się głośno, po czym spojrzałem pobłażliwie na rozmówcę.
— Oh, daj mi chwilę, wyjaśnię ci, dlaczego do tego nigdy nie dojdzie...
***
Czekali na mnie w tym samym miejscu co wcześniej, w troszkę innym składzie, lecz mimo wszystko czekali. Minęło dobrych kilka godzin, nim cudzoziemiec uznał, że jednak nie chce polować na terenie, gdzie szaleją zarazy, a większość zwierząt jest pod ochroną. Oby tylko nikt z naszego grona nie wygadał się, że tak nie jest, bo sytuacja nie będzie wyglądać zbyt dobrze.
— Załatwione — powiedziałem krótko, po czym podszedłem do drzewa, gdzie siedział Shell. Otarłem się o basiora, uśmiechając się lekko — A wy, zajmijcie się lepiej strzeżeniem granic, bo nas jeszcze uchodźcy najdą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz