2.06.2018

Od Michio do Kogoś

  Kolejny dzień. Już nawet ich nie liczyłem. Bo po co? To wszystko i tak kiedyś się skończy. Życie nie ma sensu.
  Spojrzałem w górę. Zbiera się na deszcz.- Ta myśl nieco poprawiła mi nastrój. W końcu coś miłego po godzinach wędrówki. Łapy bolały mnie już od nieprzerwanego marszu w jedną stronę. 
  Nie znajdę ich...- pomyślałem kolejny już raz. Nie wiem który. To nie miało najmniejszego sensu. Nic nie miało sensu. Każdy krok i każda porażka umacniały mnie w tym stwierdzeniu. Podnoszenie się z ziemi po chwili odpoczynku było już... wyczerpujące. Wyczerpujące, monotonne i bezcelowe. 
  I tak nigdzie nie dojdę- powtarzałem sobie za każdym razem kiedy postanawiałem jednak wstać. 
  Westchnąłem w duchu, gdy poczułem pierwsze kropelki na mojej rozgrzanej od słońca skórze. Przymknąłem powieki i rozkoszowałem się chwilkę orzeźwieniem jakie dała mi ta woda, której z sekundy na sekundę zaczynało robić się coraz więcej. Niestety postanowiłem kontynuować swoją bezsensowną tułaczkę. 
Six wiedziałby gdzie iść...- Szybko odsunąłem od siebie tę myśl. Nie mogłem się rozklejać.

Skup się na drodze- zacząłem powtarzać w myślach jak mantrę. Niestety nic mi to nie dało. Nigdy nic nie dawało, szczególnie że droga była nudna jak flaki z olejem.
 - Jak ja się nienawidzę do cholery...- mruknąłem pod nosem. 
Fakt. Nienawidziłem się. To wszystko była moja wina. To przeze mnie się zgubiliśmy. To moja wina, że Sixa nie ma już ze mną. To przeze mnie go zabili.

Dziesięć dni później

Tak. Znowu w drodze. Idę już dwa księżyce i dwa słońca bez przerw. Nieprzerwanie. Wcześniej jeszcze je robiłem, ale teraz nie widzę w tym sensu, bo po drodze nie było żadnych zwierząt, już kilka dni.
  Łapy mnie bolą.- narzekam w myślach. Powiedziałbym to na głos, ale nie mam siły. Już ledwie chodzę. Dawno nie było okazji do polowania, mimo to idę, bo leżąc nic nie wskuram. Rozglądam się na wszystkie strony szukając potencjalnego posiłku. Burczy mi w brzuchu. Warczę na wszystko, co widzę. A widzę mało. Po paru krokach nie mam już siły na otwarcie oczu, które nie wiem kiedy zostały przeze mnie zamknięte. Łapy, nie wiem jak, ale mi się plączą. Upadam i nie mam nawet siły na przeklinanie mojego stanu.
  Zaraz wstanę... Jeszcze chwileczka...- mruczę, a raczej chce mruczeć, co mi nie wychodzi.
  Nie mija wiele czasu, a ja już jestem na czterech. Skupiam się i otwieram oczy. Rozszerzają mi się źrenice i chwilę potem czuje rześki podmuch wiatru. Przyjemny dreszcz przechodzi mi po plecach. Zieleń - jedyne co widzę. Obraz mi się zamazuje, ale nie na tyle, bym nie mógł poruszać się w bezpieczny sposób. Przechodzę dość spory kawałek drogi. Już chcę zakręcić przed najbliższym drzewem, kiedy...

Coś na mnie wpadło.

To w ogóle było drzewo?

<Ktoś?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz