Wywróciłem oczami. Widać było, że wilk trzyma się już ostatkiem sił i ze zmęczenia mu się chyba lekko w łebku poprzewracało.
- Słuchaj... Halo? - Trąciłem go łapą. Nie kontaktował. Pięknie. Jeszcze tylko pseudo zdechlaków nam brakowało. - Jest tu ktoś? Potrzebna pomoc! - zawołałem, ale odpowiedziało mi tylko echo.
Wziąłem głęboki oddech i przeanalizowałem sytuację. Nikogo nie ma w pobliżu, nie mogę go zostawić, bo jeszcze coś go zje, albo obudzi się i instynktownie gdzieś zwieje. Ciągnięcie ciała przez pół terenów również odpada, prędzej sam bym skończył tak jak on.
"Wysil swoje szare komórki!" - pomyślałem, rozglądając się wokół. Matka natura mnie nie zawiodła; tuż obok leżało młode, złamane przez zawieję świerkowe drzewko. Nie tracąc czasu, odgryzłem (z pewną pomocą magii) najbardziej rozłożystą gałąź i ułożyłem na niej ostrożnie basiora.
Rozpierała mnie duma. Czy ktoś mógł wpaść na lepszy pomysł?
Co prawda 'saneczek' nie ciągnęło się zbyt łatwo, ale była to błahostka w porównaniu z wleczeniem ciała po ziemi. W przerwach między sprawdzaniem bezpieczeństwa włóczęgi skupiałem się na oglądaniu natury. Słońce łagodnie przebijało się przez baldachim zielonych liści, oświetlając nam ścieżkę. Cichy szelest gałęzi i łap w wilgotnej trawie, połączony z ptasimi trelami, działał uspokajająco. Mimo to, nie dało się zapomnieć o zmęczeniu. Chwilami wręcz zazdrościłem basiorowi możliwości wylegiwania się na miękkich igłach w tak piękny dzień.
"Skup się" - skarciłem się w myślach - "inaczej oboje padniecie w tym lesie".
Na szczęście nie było bardzo gorąco; inaczej nigdy nie doszedłbym do jaskini medyczki.
- O, jesteście - powitała nas Rose. Bardzo odkrywcze stwierdzenie, no nie powiem. - Bobslej już mnie zawiadomił. O, widzę, że użyłeś sposobu Indian na przenoszenie ciężkich przedmiotów? Niezły myk mieli, co nie?
Cała duma i jedyne pocieszenie podczas wędrówki uszło ze mnie jak zwierzyna z płonącego lasu.
Chwyciłem ciało basiora za kark - te parę metrów mogłem go przenieść w taki sposób - i wniosłem do jaskini. Tam medyczka rozpoczęła swoje standardowe procedury - opukała go, sprawdziła oddech, tętno, i takie tam pospolite lekarskie czynności.
- Postawiłam diagnozę. - Nadstawiłem uszu. Wreszcie się dowiem, po co się z nim męczyłem. - Jest przemęczony.
Zmusiłem się, żeby nie zagwizdać. Tyle to ja wiedziałem i bez pomocy lekarza.
- Możesz już iść - dokończyła Rose. - Zajmę się nim.
Całe moje ciało błagało o szybki powrót do jaskini i długi, nieprzerwany sen. Nie miałem jednak zamiaru odchodzić - jakaś cząstka mojego umysłu za wszelką cenę chciała się dowiedzieć czegoś więcej o nieznajomym. Skąd to się brało? Nie wiem. W końcu to pewnie zwykły włóczęga, jakich wiele.
Ale nie mogłem nic poradzić na zżerającą mnie ciekawość. Czy co to tam było.
- Lepiej zostanę - stwierdziłem, przyglądając się leżącemu. - Wiesz, on może być niebezpieczny. W końcu to intruz. Nie mogę go tak tutaj zostawić.
Medyczka przekrzywiła głowę z ledwie powstrzymywanym uśmiechem. Pewnie wyglądałem, jakbym pilnował seryjnego mordercy na rozkaz królewski. Rozluźniłem mięśnie z zażenowaniem.
- Dobrze, ale nie musisz przecież siedzieć tutaj. Jeśli zaraz nie odpoczniesz, będziesz wyglądać tak samo jak on. A kysz! - zawołała ze śmiechem. Postanowiłem posłuchać.
Wszedłem do małego pokoiku obok i zwaliłem się na posłanie dla chorych. Ale nie zasnę, muszę prze-
Dwie sekundy później już chrapałem.
<Michio?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz