28.01.2019

Od Seibutsu cd. Tenshi


Bogowie chyba naprawdę mnie nie lubią. Stałem sobie pośrodku tłumu umarlaków z pokąsanym ogonem, w który wda się zakażenie, a jakby tego było mało, moja jedyna sojuszniczka właśnie sobie odleciała. Fenomenalnie.
Zakładając, że uda mi się jakoś wydostać z tej przeklętej doliny: jak, u licha, mam odnaleźć tą całą watahę? Przecież ta wadera ma skrzydła. Za nic nie zdołam jej dogonić.

Powoli ruszyłem w dół zbocza, uważając, by nie potknąć się o wlekący się za mną bezwładnie ogon. Czułem lekkie mrowienie w okolicach rany. Czyżby zakażenie wdało się aż tak szybko? Potrząsnąłem głową, odganiając te paraliżujące myśli i skupiłem się na wydostaniu z Doliny. Zszedłem ze wzgórza i pobiegłem truchtem ku majaczącym w oddali drzewom, omijając większe grupki zombie. Potwory chyba wahały się przed zaatakowaniem mnie - zwłaszcza, że pod moimi łapami nadal czułem lepką, ciemną krew ich pobratymców. Zamiotłem ogonem i ogarnąłem wzrokiem okolicę. Wszędzie roiło się od tych pomiotów szatana, jednak udało mi się znaleźć wyrwę w przedziwnym kręgu, który utworzyły wokół mnie i zwłok. Z brzuchem przy ziemi zacząłem przemieszczać się w tamtym kierunku.

Kiedy byłem już niemal pewien, że uda mi się wyjść z tej sytuacji w miarę łatwo, jedna z bestii miała już chyba dość czekania. Obejrzałem się w lewo i z pewną dozą strachu zobaczyłem, że spory umarły z trzema ogonami biegnie w moim kierunku, dysząc ciężko. Jedynym sensownym wyjściem w sytuacji, gdy biegnie na ciebie potwór, wydaje się być ucieczka? Cóż, ja właśnie tak postąpiłem. I to był duży błąd.

Horda potworów, na czele z tym ogoniastym, zaczęła biec w moją stronę z przeraźliwym wyciem. Zakląłem siarczyście, przygotowując się do walki. Nie miałem szans z taką ilością tych bezmózgich bestii, ale liczyłem, że uda mi się jakoś im umknąć. Przesunąłem łapą po ziemi, z której jak na zawołanie wyrosły kamienne kolce. Pierwsze z zombie było już zaledwie kilkanaście metrów ode mnie, nie zdołało wyhamować i w konsekwencji nadziało się na skalny cierń. Cała reszta - a umarłych było już może około trzydziestu - jakby zwolniła, lecz gdy pierwsze osobniki dobiegły do strefy, w której przywołałem kolce, zaczęły uparcie przedzierać się do przodu, nie zwracając uwagi na odnoszone rany.

Zorientowałem się, że albo użyję wszystkich moich sztuczek, albo skończę jako karma dla tych potworów. Zebrałem całą energię i oplotłem swoje łapy drewnianymi pnączami, tworząc coś na kształt szczudeł. Były stabilne i sprawiały, że stałem się wyższy o dobre cztery metry. Teraz umarli musieliby wyskoczyć naprawdę wysoko, by mnie dosięgnąć.
Wykorzystałem moment, w którym bestie przedzierały się jeszcze przez ostre ciernie, i oderwałem wszystkie cztery umocnione drewnem kończyny od ziemi, by wykonać długi skok. W locie zauważyłem, że jeśli odpowiednio szybko uda mi się dobiec do linii drzew w kierunku, w którym odleciała wadera, to wyjdę z tej sytuacji w miarę bez szwanku i uda mi się sporządzić jakiś okład na zdrętwiały już ogon.

Wylądowałem za tłumem potworów, poza granicą skalnych kolców. Nie tracąc czasu ruszyłem biegiem przed siebie. Moje prowizoryczne szczudła trzeszczały lekko, sypały się drzazgi. Miałem nadzieję dobiec na nich jak najdalej, jednak moje łapy zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Zwolniłem.

 Ta decyzja okazała się być dużym błędem.

Spostrzegłem kątem oka, jak w drewno wgryza się dwóch zombie. Niemal poczułem zacisk ich zaskakująco silnych szczęk, usłyszałem trzask miażdżonych gałęzi. Warknąłem wściekle i spróbowałem pozbyć się napastników, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Co więcej - umarłych przybywało z każdą chwilą więcej. W mojej głowie kołatała jedna myśl: wszystko albo nic. Zdecydowanie bardziej wolałem opcję wszystkiego. Skupiłem się i zgromadziłem energię mniej więcej w miejscu za oczami. Kiedy odwróciłem się, by rzucić zaklęcie, moje szczudła całkiem się rozpadły. Teraz!

Z punktu, który stanowiło moje ciało, dookoła rozeszła się fala uderzeniowa koloru dojrzałych winogron, rozmywszy się dopiero kilkanaście metrów ode mnie. Odetchnąłem z ulgą widząc, że moja moc zadziałała - umarli dotknięci przeklętą energią (a byli to prawie wszyscy, którzy próbowali mnie zabić) padli na ziemie bez tchu, zdjęci nagłymi konwulsjami i sztywnością ciał. Z ich pysków toczyła się ciemna piana, a gardła wypełniał bulgoczący charkot.

Użyłem na nich zaklęcia zniewolenia - mocy, którą zachowuję zwykle na niecodzienne wypadki. Nic dziwnego - słaniałem się po użyciu fali energii niczym podchmielony menel. Ledwo co wyprostowałem łapy i nierównym zygzakiem zacząłem uciekać w stronę wcześniej obranego kierunku. Zniewolone bestie pożegnały mnie pluciem i syczeniem. Chciałem pomachać im z premedytacją ogonem, ale straciłem w nim czucie szybciej, niż myślałem. Zostało mi tylko rzucić na  odchodnym - choć miałem świadomość, że te potwory niewiele kumają:

- Chyba trochę się zmęczyliście.

Starałem się pilnować rytmu, w jakim biegłem - lewa, prawa, lewa, prawa... Wkrótce i tak zaczynałem przebierać łapami bez ładu. Kręciło mi się w głowie ze zmęczenia, chyba dlatego, że rzadko używałem zniewolenia. Trudno, taka cena tego zwycięstwa. Teraz musiałem tylko znaleźć tę całą watahę. Zastanawiało mnie, jak będzie wyglądać. Od razu w mojej głowie pojawiły się obrazy dzikich wilków kulących się w brudnych, zawilgoconych jaskiniach, ale szybko odegnałem te czarne wizje. W końcu tamta wilczyca wyglądała na normalną, cywilizowaną osobę. Nie, nie mam się czego obawiać.

Powoli zbliżałem się do linii drzew. Szybko pozostawiłem Dolinę Umarłych za sobą i zacząłem przedzierać się przez las. Zastanawiało mnie jedno: gdzie, do diaska, podziała się ta uskrzydlona wadera?

Cóż, wkrótce miałem się przekonać.

<Tenshi? Sorki, że tak długo... Za to masz teraz Seibutsu do... dyspozycji heh xd>

1 komentarz: