8.06.2019
Od Krzemienia do Michia
Klatka była mała, żeliwna i nieprzyjemnie lodowata. Blady, ciepły blask ogniska nie zalewał na tyle przestrzeni obozowiska by oblać i mnie. Pośród ognia krzątali się ludzie, ubrani w zielone mundury, może to skauci, może żołnierze, pojęcia nie miałem. Jeden z nich kucał nad blaszanym garnkiem i mieszał coś w środku, kolejna dwójka przysiadła na kłodach obok i śmiała się z jakiś beznadziejnych kawałów. Trzeci kulił się przy kłodzie i gryzł ponuro czerstwy chleb. Namioty wokół nich skutecznie zniekształcały pole widzenia tak, że żeliwne klatki na uboczu nikły w półmroku. Nie dało się sprecyzować ilu jeszcze prócz mnie zasłużyło sobie na zestrzelenie lotką usypiającą i zapakowania do pick-up’a (nie pytajcie skąd ja takie nazwy znałem. Załóżmy, że dużo się przez przez te parę lat doświadczyło). W cienistych sylwetkach rozpoznałem może parę lisów, jakiegoś borsuka oraz dwie wyderki tulące się do mojego ogona. Wiem, urocze, ale nie o tym wtedy musiałem myśleć.Nie miałem pojęcia po co im aż tyle zwierząt, do tego mięsożernych i dzikich- z tego co wiem, ludzie raczej nie kwapią się, żeby nas jeść. Wolą tłuste, potulne trawojady. Futer też raczej nie chcą, bo gdyby tak było, już wszyscy wisielibyśmy głową w dół na jakiejś gałęzi, dawno martwi i oskórowani. Nie bylibyśmy im potrzebni żywi, futra i tak się nie psują jak mięso, mam rację? Cała ta sytuacja była co najmniej dziwna.
- Trzeba wiać i to prędko- Mruknąłem pod nosem i słyszałem, jak głos przesiąkł mi niepokojem. Po co ja do jasnej cholery przechodziłem przez ten durny portal...
Poczekałem tak z godzinę lub dwie, aż gromadka ludzi rozejdzie się do namiotów, pozostawiając po sobie tylko tlące się ognisko. Bosko.
Skupiłem całą uwagę na kłódce zwisającej z boku mojej klatki, trochę postękałem, powytrzeszczałem gały, aż metal zaczął się zamieniać w bezkształtnego gluta i opadł z plaskiem na dno bagażnika pick-up’a. Gorąca maź przeżarła się z sykiem przez podłogę po czym zniknęła w ziejącym mrokiem otworze w podłodze. Drzwi klatki uchyliły się- wolność. Dwie wyderki zwiały szybciutko przez szparę i zniknęły w gęstwinie lasu, a ja ostrożnie, powoli zgramoliłem się z auta. Wybaczcie współwięźniowie, nie mam zamiaru za was umierać. Bon voyage! Zacząłem pełzać między namiotami nisko przy ziemi, jak jakaś skradająca się lwica. Uszy drgały nerwowo, próbując wyłapać każdy nawet najdrobniejszy szmer. Próbowałem nie potknąć się przy okazji o żaden wystający kołek albo linkę namiotową, o garnek, butelkę, cokolwiek co mogło nahałasować. Nagle z jednego z namiotów strzelił snop światła. Zamarłem momentalnie i przytuliłem się do ściany namiotu. Młody rudzielec wyskoczył ze środka, siłując się z rozporkiem i wpadł po kolana w krzaki. Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Uznałem, że trochę mu się zejdzie, więc ruszyłem dalej. Minąłem kolejne auto wypakowane po brzegi klatkami. Już miałem je zignorować i ominąć, ale jeden z kształtów poruszył się nagle.. Odruchowo zerknąłem za siebie i znów znieruchomiałem. O, proszę proszę. Wilka też złapali. Dość drobny basior lub wadera (ciężko sprecyzować w tym mroku), wychylił swój czarny pyszczek spomiędzy prętów i wypowiedział nieme “pomóż”. Znał nasz język, czyli nie mógł być stąd. Ha, a więc nie tylko mi się zamarzyło przechodzić przez portal. Więc podszedłem, nie zostawię swojego na lodzie.
(Michio?)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To będzie trudne opowiadanie...
OdpowiedzUsuń