21.06.2019

Od Krzemienia cd Lucas

Znalazłem go nieprzytomnego i zakrwawionego, wciśniętego pomiędzy głazy niczym zbity, wystraszony kundel. Wyglądał mizernie, bezbronnie, może i żałośnie w tej skulonej pozycji z tylko jednym skrzydłem przytulonym do boku. Lotki miał powycierane i postrzępione, sierść tłustą i pełną sadzy. Trochę cuchnął. Rana na jego boku nie wyglądała dobrze, jej rogi były poszarpane, skóra zmiękła i pofalowała, jakby właśnie wdało się zakażenie- nie byłem pewien czy od brudu, czy od much krążących wokół zastrupiałego, popękanego placka. Chyba leży tu już dzień, może dwa. Co on sobie myślał, żeby z otwartą raną spać na brudnej ziemi... Niedźwiedź go tak poturbował pewnie, a mógł mu nie podskakiwać szczeniak- teraz ma.
Zacząłem niepewnie rozglądać się po okolicy w nadziei, że być może znajdę jakieś ślady walki. Nic, nawet udeptanej trawy, ani martwego niedźwiedzia. Cholibka, co ja mam z nim zrobić? Chyba go tak nie zostawię…chociaż może? Nie, nie nie nie, później go znajdą, dowiedzą się, że byłeś świadkiem, obwinią cię o morderstwo i sam skończysz martwy w jakimś rowie albo od razu cię wywalą. Moment, on w ogóle dycha? Dycha, świetnie. Chociaż nie tak świetnie, łatwiej by było, gdyby go tak trochę...NIE. Co ty wyprawiasz, już i tak masz wystarczająco dużo krwi na łapach i wilków na sumieniu. Zostaw go tak i zatrzyj ślady, może nikt się nie dowie!
Rzuciłem jeszcze raz okiem na nieznajomego i dałem sobie pomyśleć dłuższą chwilę.
Cholibka, co ja wyprawiam!
- Chodź do tatusia...- mruknąłem gardłowo i wrzuciłem sobie nieprzytomnego na grzbiet. Kręgi mi strzyknęły, nogi zadygotały z wysiłku.- Na Aurorę, ile ty ważysz! Uaa, może i dobrze, że pozbyłeś się tego skrzydła. Ciężkie pewnie było. Dobrze dla mnie, hah.- zaśmiałem się z własnego beznadziejnego żartu, a mój głos rozpłynął się w samotności i wieczornej mgle. Słońce już zmierzchało, musiałem się pospieszyć.
***
Do lecznicy było okropnie daleko. Nie dałbym rady biec z nim całą noc. Przyniosłem go więc do najbliższego możliwego miejsca, jakie było w okolicy. Moja jaskinia może nie była idealnym miejscem dla chorych, ale w końcu była sterylna, dobrze wyposażona i na tyle przestronna, by pomieścić nas dwóch bez większej ciasnoty. Biegłem powoli, ale monotonnie. Jak napatoczył mi się po drodze strażnik nocny, posłałem go szybko po medyka. Gdy przekroczyłem próg groty, na bladogranatowym niebie pojawiały się właśnie pierwsze gwiazdy. Ułożyłem go na plecionej macie do spania Aloes i paroma iskrami spomiędzy łap rozpaliłem drobne ognisko na środku chłodnej, marmurowej posadzki.
Ogień trzaskał pośród dźwięków nocy, a jego ciepły blask otulał rannego dziwną aurą. Przestał wyglądać w moich oczach jak niedołęga, a nabrał odrobiny szacunku w samej tylko skupionej i powykręcanej od bólu twarzy. Wpatrywałem się w niego jeszcze przez chwilę i ruszyłem do magazynu po apteczkę. Uzdrowicielem co prawda nie byłem, ale pracując ze szczeniakami bez instynktu samozachowawczego oraz głowami pełnymi idiotycznych i źle kończących się pomysłów, siłą rzeczy wilk uczy się podstaw pierwszej pomocy i opatrywania jakiś tam ran. Wiedziałem, co było na odkażanie, co na opatrunek. Wlałem do moździerza trochę nalewki imbirowej, dodałem liście babki lancetowatej i wszystko zbiłem na papkę. Wszystko nałożyłem jak maść na ropiejącą ranę, mając nadzieje, że to może wybije zakażenie. Twarz wilka skręcała się w grymasie za każdym razem, gdy dotykałem jego ropiejącego ciała papką. Musi szczeniak wytrzymać, nic na to nie poradzę.
***
Ranem przyszedł szczur, który podał się za medyka. Bosko. Był niemiły, więc szybko zostawiłem go w spokoju. Wyszedłem z jaskini w poszukiwaniu chrustu do ogniska. W sumie przydałoby się nagotować rosołu.
(Lucas? Ale dostałeś pielęgniareczkę, ciesz się chłopie xd )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz