11.07.2019

Od Krzemienia c.d Michio

Michio jakby stężał, oparł się stabilniej na podłożu i zamknął oczy. Poczułem pulsowanie mocy wokół nas, z początku delikatne, stawało się coraz gęstsze i jakby…o słodkim posmaku powietrza. Część ludzi z samochodu nie pozostała niewrażliwa na zmiany, zaczęli patrzeć po sobie z zapytaniem na ustach „też to czujesz chłopie?”. Pasma energii świstały wokół klatki i oplotły nas jak przeźroczysty, pajęczy kokon. Granice bańki nie wychodziły na pręty klatki, sufit ani podłogę. Michio skinął tylko na mnie z uśmiechem pełnym zmęczenia i ekscytacji. To chyba był znak, że byliśmy bezpieczni. Ja sam skupiłem się na mocy. Poczułem żeliwną klatkę pod łapami, poczułem ją całą, każdy centymetr metalu. Moje myśli pobudziło miłe ciepło rozchodzące mi się po łapach, które rozlewało się po całej podłodze.
- Hej, stary! Zatrzymaj ten wóz! – Ktoś z tyłu krzyknął, muśnięty falą gorąca.- Coś ci się tam fajczy!
Gdy gorąco zaczęło stawać się nieprzyjemne, Michio podniósł pole siłowe delikatnie nad poziom podłogi, przez co zaczęliśmy obaj lewitować parę centymetrów nad nią. Rudzielec wytrzeszczył swoje ogromne oczy i cofnął się dwa kroki oszołomiony. Najwyraźniej powoli zaczął rozważać prawdziwość tej całej „magii”.
- RadeeEEK! CHOLERA JASNA coś ty mi do wody dosypał?!- Wrzasnął z wyczuwalną w głosie mutacją.
- Wyskakuj. Z wozu.Ale już!- Warknął stanowczo ów Radek, równie przerażony co ten drugi. Młody posłusznie wyskoczył w las i tyle go widzieli.
Klatka zaczęła nabierać czerwonawego odcienia, w niektórych miejscach przechodziła w pomarańcz i biel. Metal przeżerał się przez podwozie pick-upa, a deski, którym był wyściełany, zaczęły płonąć. Gdy spod maski ktoś zauważył unoszący się dym, reszta towarzystwa wyskoczyła ja poparzona na trawę. Z sąsiednich wozów powychodzili ludzie, jednak byli zbyt oszołomieni, żeby podejść do płonącego auta. Słyszałem wrzaski i szepty, rozmowy pełne złości, frustracji i niepokoju. Nie rozumieli, co się dzieje. Banda idiotów, nic więcej. Poczułem się tak wykończony, jakbym przebiegł z dziesięć kilometrów, temperatura wysuszyła powietrze wokół, przez co pod powiekami miałem piasek, a w ustach popękaną pustynię. Widziałem wzrok basiora, który nie odrywał wzroku od mojej pełnej, stalowej formy- wyglądałem jak polerowana figurka w skali 1:1, a w gładkim, stopionym już w jedno futrze odbijało się jego zakrzywione, uśmiechnięte odbicie na tle szalejącego pożaru. Ciekawy widok, haha. Dach klatki w pewnym momencie po prostu runął nam na głowy jak wylana z garnka zupa, przez co Michio omal nie zemdlał, próbując utrzymać pole siłowe w ryzach. Lśniąca maź rozlała się po leśnej dróżce, podpalając suchą trawę i drobne krzaczki. Na jej powierzchni, już nieco ostygłej od chłodnego powietrza, utworzyły się postrzępione płatki stali, poprzecinane żyłkami bieli jak w przypadku prawdziwej lawy. Wokół wozu szalała panika, wrzaski były nie do zniesienia, nie pozwalali nam się skupić. Ucichły, dopiero gdy silnik auta eksplodował w ich przerażone twarze. Huk był okropnie głośny i gdyby nie pole siłowe Michio, my też skończylibyśmy parę metrów dalej, w paru kawałach. Basior w końcu nie wytrzymał i puścił czar, ale falę uderzeniową zneutralizował. Nie mogłem otworzyć oczu, bo kwaśny, czarny jak smoła dym oplótł nas i wdzierał się do płuc. Oboje zakasłaliśmy boleśnie. Poczułem tylko, jak ostatnimi siłami stara się trzymać nas parę centymetrów nad rozgrzanym do czerwoności morzem żelaza.
- Michio! Pomóż rzesz! – Zdołałem wykrzyczeć w huku pożaru i ciągłego kaszlu. Sam resztkami mocy starałem się ochłodzić żelazo pod nami na tyle, że w razie upadku nie utoniemy w płomieniach. Pośród dymu widziałem jego powykręcany w cierpieniu pysk i lśniące od łez oczy. Zacisnął zęby tak mocno, jakby szkliwo miało od nich zaraz odprysnąć. Kolejna fala uderzeniowa, która tym razem jakby rozeszła się dokładnie od łap basiora. Rozwiała dym i przydusiła płomienie, ukazując nam błękitne niebo i tlące się szczątki karawany. Skończył się hałas, skończył przeraźliwy gorąc, skończyły się płomienie do nieba i skończył się czarny dym. Skończyli się ludzie i skończyła się karawana.
Upadliśmy z plaskiem na wysepkę z jeszcze stałego, bezkształtnego placka metalu, które kiedyś było naszym więzieniem. Było przyjemnie chłodne, koiło drobne poparzenia i zadrapania. Staliśmy tam tak jeszcze drobną chwilę, ale dłużącą się niczym wieczność. Cali w drgawkach, aż w końcu opadliśmy z sił; łapy się pod nami ugięły i wkrótce mogliśmy tylko sapać skuleni i spoceni na lśniącej podłodze. Zaśmiałem się do siebie. „Jak by na to tak spojrzeć, walka działa na wilki prawie tak samo, jak seks” -pomyślałem. Głupie myśli…złe żarty mi przychodzą do głowy na starość. Zachowuję się jak własny wujek.
Michio obrócił się na plecy, spojrzał w niebo i zarechotał- jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że żyje- po czym zawył jak prawdziwy wilk. A ja zawyłem z nim.
( Michio? Może mi wyszedł zbytni patos, ale jak chcę, żeby było epicko to ma być epicko xp Nie chciałam już pisać dalej, no bo cmon, zaczytasz się na śmierć, ale weźmy tego nie kończmy ta od tak. Może nie będziemy jedynymi magicznymi stworzeniami, które były w tej karawanie, albo ten rudy wróci z lasu, twoja teraz inwencja twórcza.)

2 komentarze:

  1. A to nie tak, że jeśli ktoś był w tej karawanie oprócz nas to zginął od niespodziewanego wybuchu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może,ale wiesz, to jest fantasy, tutaj znajdziesz rozwiązanie nawet na bomby atomowe i zagłady świata. Równie dobrze mogli porwać magiczne kamienne szynszyle armagedonodporne, bo im się naoatoczyły. Albo ktoś też miał pole siłowe oprócz nas. Wsm możemy ustalić, że nikt nie przeżył,ale chyba nie jesteśmy aż tak potężni x)

      Usuń