15.11.2020

Od Antilii do kogoś

 Złote liście przeleciały obok mnie, delikatnie muskając moje futro podczas swojego lotu. Dostojne dęby zrzucają swoje zielone korony, by dać odetchnąć zmęczonym gałęziom. Las, którym właśnie szłam, stawał się nagi, by na wiosnę znów ożyć. Kolorowa jesień powoli ustępowała miejsca kojącej zimie, która okryje ziemię białym puchem, dając czas na odpoczynek nam wszystkim. Zimny wiatr nadszedł ze wschodu, gdzie kłębiły się ciemne chmury deszczowe. Mocniej przytuliłam skrzydła do ciała, nie chcąc tracić więcej ciepła. Mimo grubej sierści było mi zimno. Od kilkunastu dni nic nie jadłam – zwierzyna łowna szykuje się do snu zimowego a samotnemu wilkowi ciężko coś upolować. Staram się iść przed siebie, by nie myśleć o głodzie i zmęczeniu, nadal szukając odpowiedniego miejsca na chwilowy odpoczynek. Wicher uderzył ponownie, tym jednak zdecydowanie mocniej. Suche gałęzie zatrzeszczały złowieszczo, a w oddali rozległ się grzmot. „Idzie burza”, pomyślałam i rozejrzałam się za potencjalnych schronieniem. Jesienne burze nie są tak gwałtowne, jak podczas lata, lecz nie należy ich lekceważyć. Na dodatek jestem w lesie, a to nie pomaga mi w obecnej sytuacji. Zero kryjówek przed deszczem. Westchnęłam, a z mojego pyska wydostała się chmurka pary. Z każdym dniem jest coraz zimniej. Parsknęłam.

– W końcu idzie zima – powiedziałam zachrypniętym głosem. Usłyszałam kolejny grzmot, bliżej od pierwszego. Obejrzałam się wschód i przyjrzałam się burzowej chmurze. Poruszała się szybciej, niż początkowo zakładałam. Miałam wrażenie, że czarny obłok… poluje na mnie. Zupełnie jakby syczał i grzmiał, abym się ukryła przed nim. Chętnie posłuchałam tej rady, ponieważ nie mam ochoty na leczenie przeziębienia. Przyjęłam wyzwanie, które rzuciła mi sama matka natura.

*~*~*

Pierwsze krople deszczu spadły, gdy las przeistoczył się w łąkę u podnóża jakichś gór. Wiosną musi być tutaj naprawdę pięknie. Zielone łąki pokryte kolorowymi kwiatami o słodkim zapachu, błękitno-granatowe góry przykryte śnieżną czapą spoglądają na turkusową rzekę, której źródło zaczyna się na ich wierzchołkach, kilka samotnych drzew rosnących niczym żywe posągi… Jednakże teraz jest późna jesień, gdzie ciepłe kolory ustępują chłodnej bieli. Trawa straciła soczysty, zielony kolor i stała się szarożółta. Granit gór przybrał nijaki, szary kolor. Kora drzew straciła żywy kolor, świadcząc, że rośliny zapadły już w zimową hibernację.

A ja natomiast od ponad roku przymierzałam świat, szukając odpowiedzi, nigdzie nie zagrzewając miejsca na dłużej niż 19 godzin. I na dodatek mokłam w strugach jesiennej burzy. W końcu zdecydowałam się stworzyć magiczną tarczę, aby nie zmoknąć do suchej nitki. Nastawiłam ją na najniższą ochronę, by zbyt szybko nie stracić energię. Bez magii byłam już wystarczająco zmęczona. Ciemne błoto oblepiało moje nogi. „Gdy minie deszcz, będę musiała porządnie się umyć”, przyznałam niechętnie. Nie jestem przesadnym czyściochem, ale też nie lubię wyglądać niechlujnie, ponieważ nie jesteś wtedy traktowany poważnie. Burza jeszcze bardziej przybierała na sile. Niedaleko mnie uderzył piorun. Widziałam, jak grom dotyka ziemi i spala wszystko w promieniu metra od uderzenia. Przeszły mnie ciarki. Tarcza osłaniała mnie przed doświadczeniem jak to jest, gdy uderza cię piorun, lecz nie jestem w stanie długo ją utrzymać, przynajmniej nie po takiej podróży, zmęczeniu i wychłodzeniu. Jestem tylko zwykłym wilkiem, który właśnie jest na granicy swojej wytrzymałości. Nagle poczułam czyjąś obecność. Zastygłam w bezruchu i nasłuchiwałam – uchem oraz magią. Są gdzieś daleko, ale zmierzają w moim kierunku. Cholera. Pewnie weszłam na teren jakiejś watahy.

Zazwyczaj staram się unikać terenów podlegającym różnym watahom. Powód jest prosty – nie znam ich polityki dotyczącej obcych wilków. Na razie nie chcę nigdzie dołączać, ponieważ nadal nie znalazłam żadnych wskazówek o sobie i o swojej rodzinie. Kilka razy spotkałam się z mocno wrogim nastawieniem, tak więc wolę dmuchać na zimno. Na dodatek kończyły mi się siły magiczne, co oznacza, że zostaje mi walka wręcz… lub ukrycie się i przeczekanie. Wyłączyłam tarczę, chcąc zaoszczędzić garść mocy na stworzenie najprostszej iluzji. Musiała wystarczyć. Przyspieszyłam kroku, aby odpowiednio szybko znaleźć dogodną kryjówkę. Mimo szalejącej burzy starałam się ciągle analizować położenie ścigającego mnie patrolu, jednak musiałam uważać, by nie stracić wszystkich zasobów magii. Mokra ziemia wcale nie pomagała mi w ucieczce, ale również nie pomaga tamtym wilkom w pogoni. Normalnie wzbiłabym się w powietrze, lecz w taką burzę lepiej nie latać; raz musiałam tak zrobić, ponieważ znajdowałam się w pułapce na szczycie pewnej góry, a wtedy też była taka burza (bardziej śnieżyca). Prawie straciłam skrzydło podczas tego karkołomnego i lekkomyślnego lotu. Cudem uratowałam swoje pióra… Wyciągnęłam z tego dwa wnioski – nie brać roboty u podejrzanych typów (nigdy wcześniej tego nie robię, lecz tamten wilk miał coś, czego bardzo potrzebowałam) oraz nie latać w taką lub gorszą pogodę. Wróciłam do rzeczywistości, słysząc krzyki. Są coraz bliżej… Ruszyłam przed siebie, wchodząc w lekki bieg. Czułam, jak moje ciało protestuje przeciwko takiemu wysiłkowi, lecz zacisnęłam zęby. Będzie lepiej jak zniknę tak szybko, jak się pojaw…

– Antilia… – usłyszałam cichy szept. Zatrzymałam się gwałtownie, lecz zaczęłam się ślizgać na błocie. Gdy zyskałam stabilną równowagę, rozejrzałam się dookoła. Nigdzie żywej duszy, nie licząc pościgu. Coraz częściej słyszę ten głos, ale najdziwniejsze jest to, że pojawił się on, gdy weszłam na tereny tejże watahy. Ruszyłam dalej, nie chcąc tracić więcej czasu i przede wszystkim – nie dać się złapać. Znowu usłyszałam to wołanie, ale je zignorowałam. I jeszcze raz. Przyspieszyłam na tyle, na ile pozwalała mi mokra ziemia. Głos był coraz bardziej natarczywy, a ja uparcie go ignorowałam. Nie chciałam ryzykować życia, wsłuchując się w głos ciągle powtarzający moje imię. Co jakiś czas go słyszę, lecz teraz… Teraz jest inaczej. Jakby próbował przekazać mi coś więcej niż moje imię. Zwolniłam i zatrzymałam się. Ścigający mnie nie zmniejszyli dystansu, więc mogę pozwolić sobie na chwilowy postój. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się bicie serca. Siekący deszcz przestał dla mnie istnieć.

– Antilia, to twój nowy dom…

„Co?” Otworzyłam gwałtownie oczy, a nowo powstała błyskawica oślepiła mnie na chwilę. Obróciłam się, szukając pogoni. Są kilkanaście metrów ode mnie – widzę już rozmazane kształty wilczych ciał. Zrobiłam krok do tyłu, chcąc zrobić obrót. Poczułam, jak ziemia osuwa mi się spod stóp. Zaczęłam spadać, po czym zaczęłam się turlać w wilgotnej glebie. Świat zaczął wirować coraz bardziej. Nagle mocno uderzyłam plecami w coś. Poczułam, jak nogi mi drętwieją. Mroczki przed oczami tańczyły czarnymi kropkami. Na szczęście po kilku chwilach zeszły, bym mogła zobaczyć osuwisko ziemne, z jakiego zleciałam. Dobre kilkanaście metrów nade mną była granica, na której przed chwilą stałam. A tym czymś, w co grzmotnęłam, była kilkunastoletnia wierzba płacząca. Bez liści wierzba wyglądała, jakby została jej garść gałęzi – włosów. Głosy były coraz bliżej. Resztką sił stworzyłam iluzję jakiegoś krzewu, lecz czułam po kościach, że się skapną. „Stawiam na to 13 coinsów” – parsknęłam się w myślach.


(Ktosiu? Nie ma to jak wejście z hukiem do watahy xd) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz