14.02.2022

Od Wichny

 Minęło wiele dni od zdarzenia z Lynem. Po tym co się stało, nie miałam już z nim kontaktu. To nie tak, że przestaliśmy się lubić... Nasze ścieżki po prostu kierowały nas w zupełnie innych kierunkach i każde z nas wiedziało, że nasze drogi raczej się nie zbiegną. Od tamtej pory już go nie widziałam i nie wiem, czy postanowił odejść z watahy, czy po prostu przemykał z dala ode mnie.Jakby nie było, już go nie spotkałam. Po wydarzeniu z demonem niektóre z moich mocy wróciły do mnie. Myślę, że miało to związek z nagromadzoną energią, którą zdawał się być awatar stwora. Możliwe, że część tej siły udało mi się pochłonąć podczas starcia. Znów, nie wiem jak było w rzeczywistości, ale cieszyłam się, że odzyskałam choć cząstkę tego, co dawniej posiadałam. Mój demon za to pojawiał się przy mnie coraz rzadziej, jakbym już aż tak bardzo go nie interesowała. Nie żebym narzekała. Nie tęskniłam na ogół za ciężkim odorem siarki ciągnącym się za mną i szyderczymi szeptami, którymi obdarzał mnie parszywiec. Jednak czasami nachodziły mnie myśli o nim, jakby był moim dobrym, starym przyjacielem. Nic dziwnego, w końcu długo dzieliliśmy tę samą przestrzeń duchową. Z nikim nie rozmawiałam tak dużo jak z nim. Dni mijały powoli. Zima zdążyła zelżeć i pierwsze rośliny, skuszone przelotnymi ociepleniami, wychylały się spod twardej, zmrożonej jeszcze ziemi. Dla mnie rozpoczął się sezon zbierania skalnych narośli, które właśnie o tej porze roku obrastały kamienne ściany wokół wodospadów. Tam woda nigdy nie zamarzała, a dzięki niskiej temperaturze porosty nie starzały się tak szybko. Nudziłam się. Od czasu do czasu ktoś przychodził po lekarstwa albo rady. Przeziębienie, bezsenność, migrena… Długo by wyliczać, zwykłe, codzienne dolegliwości, na które nietrudno było znaleźć remedium. Wystarczyło, że sięgnęłam do szuflady, na półkę, do wiklinowego kosza. Mówi się, że to praca idealna, bezpieczna i stabilna. Przecież ktoś zawsze potrzebuje leków, nigdy nie zabraknie klientów, czy to z watahy, czy to wędrownych, którzy trafiają na terytorium stada przypadkiem, poharatani i zmęczeni, szukający jedzenia i posłania na dzień lub dwa. Zawsze potrzebują leków. W pracy sprzyjało mi położenie mojej pracowni. Na samym skraju terenów watahy. Nawet kiedy przychodził ktoś z zewnątrz, nikt prócz mnie o tym nie wiedział. Bez tego atutu interesy nie byłyby tak dobre. Nie każdy ranny lubi, kiedy straż zwala mu się na głowę i karze dyrgać do alfy. Niektórzy lubią spokój i świadomość, że nie będą mieć problemów z opuszczeniem miejsca pobytu. Mniej więcej raz, dwa razy w tygodniu odwiedzał mnie ktoś z zewnątrz. Niektórych już dobrze znałam, większość widziałam po raz pierwszy. Nie robiło to dla mnie różnicy. Dawałam leki, miskę jedzenia i posłanie w kącie jaskini. Prawie nikt nie zostawał na dłużej. Któregoś razu przybył do mnie ranny basior. Nie znałam go. Był bardzo wysoki. Chudy, jak gdyby nie jadł od miesięcy, z wypłowiałą i pokrytą kurzem sierścią wyglądał jak duch. Chciał kupić truciznę. Zamiast trucizny zaproponowałam mu nocleg. Zgodził się, mówiąc, że i tak potrzebuje trucizny. Mówił, że to na coś, co podchodzi zbyt blisko jego terenu. Problem tkwił nie w rodzaju zamówienia, ale w ilości towaru, jaką wilk chciał kupić. Potrzebował kilku kilogramów trucizny o wysokim stężeniu cyjanu. Zawierały go między innymi porosty, na które właśnie trwał sezon. Basior miał wyjątkowe wyczucie, albo doskonale znał się na roślinach, bo mało kto wie o tym gatunku. Potrzebowałam czasu na produkcję takiej ilości trutki, nie dnia, prawdopodobnie nawet tydzień nie wystarczyłby na zebranie roślin, nie mówiąc już o samej destylacji…  Wilk przedstawił się jako Geri. Ze słowem tym spotkałam się wcześniej tylko raz i to nie jako imieniem, ale tytułem wilka w stadzie. Znaczyło nie mniej, nie więcej niż “drugi”. Nie pytałam o to, nie potrzebowałam wiedzieć. Wiedziałam tylko, że jest samotny i potrzebuje kogoś. Nie powiedział mi tego, ale to było czuć już od pierwszej chwili, gdy stanął w wejściu do mojej jaskini. Jego oczy łaknęły życia, drugiego wilka, towarzysza… partnerki? Nie chciałam myśleć o nim jako o nomadzie, szukającym po drodze wadery, ale to działo się samo. O dziwo nie przeszkadzało mi to. Może to czas, w którym potrzebuję znaleźć towarzysza, partnera. Polubiłam go. Po dwóch tygodniach zaczęliśmy spać w jednym posłaniu. Geri towarzyszył mi podczas zbierania porostów i patrzył jak je przygotowuję. Podawał mi naczynia, ciął, czasami sam wychodził po składniki do leków, kiedy ja byłam zajęcia. Chował się w kącie, kiedy ktoś przychodził. Nie chciał się ujawniać. Jest dokładnie tak, jak od początku sądziłam, pomyślałam. On jest tu tylko przejazdem. Albo z nim pójdę, albo on po prostu odejdzie. Po miesiącu trucizna była gotowa. Powiedziałam to basiorowi, podziękował. Położyliśmy się spać. Rano już go nie było. Ze stołu zniknęło zawiniątko z trutką, na jego miejscu leżał kosz z kryształami, ziołami, grzybami. Takie zapasy wystarczą mi na całe tygodnie… W jaskini nie pozostał nawet zapach Geriego. Jakby był tylko ulotnym fragmentem snu, z którego właśnie się obudziłam. Wieczorem położyłam się na legowisku i poczułam jak chłodne jest, gdy jestem w nim sama. Zasypiając, poczułam zapach siarki i chude ciało, kładące się wzdłuż mojego. - Widziałem, że masz towarzystwo. Nie chciałem wam przeszkadzać - głęboki, lekko syczący głos wypełnił pustkę jaskini.
- Tęskniłam - przycisnęłam się do niewidocznego w ciemności ciała demona. Czy on zawsze miał ciało? Czy kiedy go nie było, jego pom wzrosła?
Zasnęłam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz