Siedziałam cierpliwie, czekając aż Tsumi wróci. Spoglądałam nieśmiało w kierunku którym podążała, mając cichą nadzieję, że zaraz wyjdzie zza rogu i przekaże dobre wiadomości. Nic jednak się ni działo, a ja nadal byłam sama wśród lodowych ścian. Nie wiedziałam ile czasu minęło od rozpoczęcia jej samotnej wyprawy. Minuta? Godzina? Rok?
Nie wiedziałam.
Spojrzałam na swoje rany, chcąc zobaczyć jak wyglądają. Pomyślałam, że będzie to idealny sposób na odmierzanie czasu. Jeśli miną minuty lub godziny – przestaną krwawić, a jeśli dni – rozpocznie się proces regeneracji tkanki. Sprawdzałam też resztę ciała, chcąc upewnić się, że nie pominęłam żadnego innego urazu, niezależnie czy to złamanie kości czy uszkodzone tkanki miękkie. Na razie nic nie znalazłam a obrażenia przestawały krwawić, co znaczyło, że minęło niewiele czasu.
A dla mnie minęły całe wieki… I na tym nie koniec…
Spojrzałam na magiczną kulę, która oprócz towarzystwa dawała przyjemne ciepło, które chroniło mnie przed hipotermią. Bliźniacza bryła towarzyszyła Alfie podczas jej wędrówki, również chroniąc ją od odmrożeń. Ciepłe promienie padały na błękitne ściany, nadając im cieplejszych odcieni. Skupiłam się na niej, starając się zmienić jej kształt. Rozpłaszczyłam kulę, tworząc coś w rodzaju cienki kocyk. Okryłam się nim, kładąc się na zimnej posadce, którą pokryłam swego rodzaju magiczną powłoką, która izolowała temperaturę.
Nawet nie wiem kiedy przysnęłam…
Początkowo lewitowałam w pustej przestrzeni, która przybrała odcień najgłębszej czerni. Nie czułam zupełnie nic – ani chłodu, ciepła, ani żadnych uczuć. Nie czułam nawet czy żyję, czy nie. Po prostu byłam.
Czerń powoli nabierała kolorów – z początku były one blade i mdłe, lecz z każdą chwilą nabierały więcej życia, szczegółów… W końcu przybrała ona kształt pięknej doliny otoczonej trzema szczytami – krajobraz z mojego snu–wspomnienia powrócił. W chwili, kiedy obraz zyskał krystaliczną wyrazistość, moje ciało zaczęło opadać, ciągnięte w dół siłą grawitacji. Przez dłuższy moment pozwoliłam sobie na swobodne spadanie, by potem rozłożyć skrzydła i sunąć nad wysoką trawą. Latałam tak, dopóki nie znalazłam miejsca nie zarośniętego przez polne rośliny. Stanęłam na stercie kamieni znajdującej się u stóp jednej z gór, które chroniły to piękne miejsce. Lekki wiatr poruszył nieruchome, zielone morze, tworząc fale na nim. Moja sierść tańczyła w rytm wiejącego wiatru przełęczowego, a ja podziwiałam niesamowite widoki. Miałam wrażenie, że to jest mój dom…
– Nareszcie jesteś… – Jedwabny głos dobiegał zza moich pleców. Odwróciłam się, ciekawa kto to mówił.
To była ta sama wadera, która pojawiła się we wcześniejszym śnie. Jej postać dalej była zamglona, lecz oczy nadal były wyraziste i królewsko błękitne. Stała jakieś trzy metry ode mnie, na kamieniu wyżej. Nie patrzyła na mnie z góry, lecz z radością, że ponownie mnie widzi.
– Nie rozumiem… – przyznałam szczerze.
– Wróciłaś do domu, kochanie. Tak bardzo martwiliśmy się o ciebie…
Patrzyłam na nią, nadal próbując zrozumieć co tutaj się dzieje. Czułam, że to sen, ale miałam wrażenie, że jest to takie realne... Bałam się, że zaraz stracę kontakt z rzeczywistością. Tak bardzo chciałam odnaleźć swoją rodzinę a teraz to marzenie było niemal na wyciągnięcie łapy…
Wadera stojąca naprzeciw mnie wyciągnęła swoją łapę, zupełnie jakby czytała mi w myślach.
– Chodź dziecko. Pora wrócić do domu. Twojego domu…
Wahałam się. Z jednej strony chciałam tego, z drugiej – czułam, że to śmierdzi. I tak konkretnie to śmierdzi. Życie nauczyło mnie, że nic nie przychodzi łatwo – trzeba było zdobyć, zapracować na swój cel czy zwykłe marzenie.
Gdy już zdecydowałam, nagle poczułam szarpnięcie głową w tył. Sen przepadł a ja wróciłam do rzeczywistości, gdzie siedziałam w lodowej jaskini, cała połamana i pokaleczona, czekając na Alfę watahy, która poszła szukać wyjścia. Próbowałam walczyć, ale z połamanymi kończynami jest o wiele trudniej niż normalnie. Zadziałał również efekt zaskoczenia, także nie wiedziałam z kim walczę. Szarpałam się, próbowałam się uwolnić z łap oprawcy lub oprawców, ale moje wysiłki spełzły na manewce. Nagle poczułam tępy ból z tyłu głowy i urwał mi się film…
Nie wiedziałam.
Spojrzałam na swoje rany, chcąc zobaczyć jak wyglądają. Pomyślałam, że będzie to idealny sposób na odmierzanie czasu. Jeśli miną minuty lub godziny – przestaną krwawić, a jeśli dni – rozpocznie się proces regeneracji tkanki. Sprawdzałam też resztę ciała, chcąc upewnić się, że nie pominęłam żadnego innego urazu, niezależnie czy to złamanie kości czy uszkodzone tkanki miękkie. Na razie nic nie znalazłam a obrażenia przestawały krwawić, co znaczyło, że minęło niewiele czasu.
A dla mnie minęły całe wieki… I na tym nie koniec…
Spojrzałam na magiczną kulę, która oprócz towarzystwa dawała przyjemne ciepło, które chroniło mnie przed hipotermią. Bliźniacza bryła towarzyszyła Alfie podczas jej wędrówki, również chroniąc ją od odmrożeń. Ciepłe promienie padały na błękitne ściany, nadając im cieplejszych odcieni. Skupiłam się na niej, starając się zmienić jej kształt. Rozpłaszczyłam kulę, tworząc coś w rodzaju cienki kocyk. Okryłam się nim, kładąc się na zimnej posadce, którą pokryłam swego rodzaju magiczną powłoką, która izolowała temperaturę.
Nawet nie wiem kiedy przysnęłam…
Początkowo lewitowałam w pustej przestrzeni, która przybrała odcień najgłębszej czerni. Nie czułam zupełnie nic – ani chłodu, ciepła, ani żadnych uczuć. Nie czułam nawet czy żyję, czy nie. Po prostu byłam.
Czerń powoli nabierała kolorów – z początku były one blade i mdłe, lecz z każdą chwilą nabierały więcej życia, szczegółów… W końcu przybrała ona kształt pięknej doliny otoczonej trzema szczytami – krajobraz z mojego snu–wspomnienia powrócił. W chwili, kiedy obraz zyskał krystaliczną wyrazistość, moje ciało zaczęło opadać, ciągnięte w dół siłą grawitacji. Przez dłuższy moment pozwoliłam sobie na swobodne spadanie, by potem rozłożyć skrzydła i sunąć nad wysoką trawą. Latałam tak, dopóki nie znalazłam miejsca nie zarośniętego przez polne rośliny. Stanęłam na stercie kamieni znajdującej się u stóp jednej z gór, które chroniły to piękne miejsce. Lekki wiatr poruszył nieruchome, zielone morze, tworząc fale na nim. Moja sierść tańczyła w rytm wiejącego wiatru przełęczowego, a ja podziwiałam niesamowite widoki. Miałam wrażenie, że to jest mój dom…
– Nareszcie jesteś… – Jedwabny głos dobiegał zza moich pleców. Odwróciłam się, ciekawa kto to mówił.
To była ta sama wadera, która pojawiła się we wcześniejszym śnie. Jej postać dalej była zamglona, lecz oczy nadal były wyraziste i królewsko błękitne. Stała jakieś trzy metry ode mnie, na kamieniu wyżej. Nie patrzyła na mnie z góry, lecz z radością, że ponownie mnie widzi.
– Nie rozumiem… – przyznałam szczerze.
– Wróciłaś do domu, kochanie. Tak bardzo martwiliśmy się o ciebie…
Patrzyłam na nią, nadal próbując zrozumieć co tutaj się dzieje. Czułam, że to sen, ale miałam wrażenie, że jest to takie realne... Bałam się, że zaraz stracę kontakt z rzeczywistością. Tak bardzo chciałam odnaleźć swoją rodzinę a teraz to marzenie było niemal na wyciągnięcie łapy…
Wadera stojąca naprzeciw mnie wyciągnęła swoją łapę, zupełnie jakby czytała mi w myślach.
– Chodź dziecko. Pora wrócić do domu. Twojego domu…
Wahałam się. Z jednej strony chciałam tego, z drugiej – czułam, że to śmierdzi. I tak konkretnie to śmierdzi. Życie nauczyło mnie, że nic nie przychodzi łatwo – trzeba było zdobyć, zapracować na swój cel czy zwykłe marzenie.
Gdy już zdecydowałam, nagle poczułam szarpnięcie głową w tył. Sen przepadł a ja wróciłam do rzeczywistości, gdzie siedziałam w lodowej jaskini, cała połamana i pokaleczona, czekając na Alfę watahy, która poszła szukać wyjścia. Próbowałam walczyć, ale z połamanymi kończynami jest o wiele trudniej niż normalnie. Zadziałał również efekt zaskoczenia, także nie wiedziałam z kim walczę. Szarpałam się, próbowałam się uwolnić z łap oprawcy lub oprawców, ale moje wysiłki spełzły na manewce. Nagle poczułam tępy ból z tyłu głowy i urwał mi się film…
Tsum? Kto porwał moją ślicznotkę?
Jakiś pedofil z białego wana porwał narzeczoną Sokara 👺👺
OdpowiedzUsuń