28.09.2018

Od Mateo


Przed wydarzeniami z ostatnich dwóch opowiadań. Mateo siedzi w jaskini, Kiiyuko wędruje po spragnionej ziemi kontynentu australijskiego. Siła wiatru wynosi około 10m/s i zwiększa się stale.

Nie wracała długo. Słońce zdążyło już przebyć spory kawałek nieba, odkąd naburmuszona opuściła jaskinię. Czekając na jej powrót, udało mi się jeszcze odwiedzić siostrę i pozwiedzać tereny tutejszej watahy.
Chciałbym móc powiedzieć, że w kraju skaczących niby piłeczki pingpongowe torbaczy odnalazłem wreszcie spokój ducha i prawdziwe szczęście, płynące z ponownego zespolenia zerwanych więzów rodzinnych. Niestety, mijałoby się to z prawdą. To znaczy fajnie było móc poznać wilki, z którymi łączy mnie pokrewieństwo, ale… mimo początkowej radości, na cokolwiek bym nie spojrzał, narastała we mnie irytacja. Nieważne, co robiłem, poczucie niespełnienia i… złość? znudzenie? były ze mną stale, sprawiając, że nie mogłem się cieszyć rozmowami z rodziną czy przypadkowymi przechodniami. Ugościli nas tu dobrze; żeby ich nie martwić, nakładałem na pysk uprzejmy uśmiech i na przekór wszystkiemu wciąż parłem naprzód, dając się wciągnąć we wszystkie proponowane aktywności, starając się zapomnieć o dziwnym uczuciu.
Nie znikało. Byłem jedynie coraz bardziej sfrustrowany tym stanem rzeczy.
Zmęczony i zły, powiedziałem, że chciałbym mieć chwilę dla siebie i wróciłem do naszej minijaskini. Usiadłem i zapatrzyłem się w dal. Kij wciąż nie wracał. No ile można!? Co jej odbiło?
Do puli złych emocji dotarło zdenerwowanie zachowaniem tej białej kulki. Obraziła się, nawet nie pamiętam już, z jakiego powodu, po czym swoim zwyczajem odwędrowała w świat, nie mówiąc nawet, dokąd idzie. Może i dobrze, pomyślałem sobie. I tak mam jej dość.
Obserwując poruszające się gałązki, co powoli dawało mi odzyskać spokój, zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, zerwał się wiatr. Był coraz mocniejszy, niewielkie przedmioty podrywały się z ziemi, by z łoskotem spaść kilka metrów dalej.
A po drugie, co uświadomiłem sobie z niechęcią, martwiłem się o tą kluskę. A przecież nie ma o co, stwierdziłem i odwróciłem się tyłem do wejścia, zwijając się na podłożu w ciasny kłębek. Wróci pewnie za chwilę. Albo dwie.
Tymczasem jest sama, w deszczowym, wirującym, obcym świecie, otoczona rzeszą potencjalnie nieprzyjazną jadowitą fauną Australii.
Dobrze, może jednak jest się o co bać.
Wstałem, obróciłem się i zrobiłem krok naprzód. Momentalnie mój nos owionęła masa wody i powietrza o tak wielkiej energii, że czym prędzej cofnąłem się do jaskini. Nie wierzyłem własnym oczom: tam gdzie jeszcze przed chwilą roztaczał się sielankowy krajobraz wietrznego popołudnia, szalał żywioł; widziałem wściekle rozpryskujące się o najbliższe przedmioty strugi wody, a dalsze obiekty ginęły w deszczowej zasłonie. Wiało okropnie i głośno gwizdało, przez huk huraganu słyszałem jednak krzyki wilczych matek zaganiających rozpaczliwie dzieci do kryjówek… A może tylko mi się wydawało. Siła cyklonu była porażająca. Widząc to, co się działo wokół, miałem ochotę skulić się w domu pod stertą kocyków i przytulić do siebie Bobsleja.
A jednak nie mogłem. Nie o to chodzi, że w tej chwili przebywałem po drugiej stronie kuli ziemskiej, w jakiejś zakichanej wnęce w skale, która rzekomo miała chronić mnie przed apokalipsą, choć to też argument nie bez wagi. Po prostu w tamtej chwili poczułem rozdzierający strach o los tej puchatej istoty, która postanowiła pobawić się w Królową Burz.
Spojrzałem na ciemniejącą zasłonę wody. Co się zwykle robi w takich sytuacjach…?
No, nie. Zamknąłem oczy.
Mocnym ruchem tylnych łap odepchnąłem się od skały za mną i wylądowałem w samym środku szalejącej burzy. Wiatr prawie zmiótł mnie z powierzchni ziemi i gdyby nie pazury, byłbym teraz pewnie karmą dla rybek gdzieś na Morzu Arafura.
Z wysiłkiem dźwignąłem się do pionu, ruszając z miejsca, by móc stawić opór pędzącej masie powietrza. Krople siekły mnie w pysk, nie dając otworzyć oczu; poruszałem się jak w maśle. Odwróciłem głowę w stronę jaskini, po to tylko, by przez zmrużone powieki stwierdzić, że nie wiem, gdzie ona jest. Nie było odwrotu.
- Kiiyuko! – zawołałem, próbując ignorować wdzierający mi się do gardła cyklon. Woda wlewała mi się do pyska, drapiąc i dławiąc. Wolno parłem do przodu, pochylając głowę dla ochrony. Nie muszę chyba dodawać, że przemokłem do suchej nitki, a nawet bardziej.
- Kiiyukooo! Gdzie jesteś!? – wrzasnąłem w ciemno. Wszystko wokół zlewało się w jedną, błękitno-burą plamę. To wewnątrz zresztą też. Czułem się, jakby cała moja egzystencja została porwana, przemielona, strawiona i zwrócona przez przewalający się nade mną huragan. Nie mówiąc już o ciele.
- Kiju! – krzyknąłem przez zaciśnięte zęby. Zrobiłem parę kroków na oślep, w nieokreślonym kierunku. Opadałem z sił; mimo tego, że prawie pływałem na lądzie, czułem objawy odwodnienia. Mogłem być dosłownie kilka kroków od bezpiecznej jaskini i tutaj umrzeć. No, pięknie.
Wiatr uderzył we mnie mocniej, niż wcześniej. Tym razem nie potrafiłem się mu oprzeć; padłem na piach. Mimo wszechobecnej wilgoci zdołał się unieść. Wciskał się wszędzie: do oczu, pyska. Utrudniał oddychanie. A może ja wcale nie muszę oddychać, skoro to takie trudne?
Chociaż gardło paliło mnie okrutnie, oczy piekły, a skóra pulsowała bólem, jakby niewidzialna ręka przetarła ją porządnie papierem ściernym, zdołałem uchylić powieki. Odpływając już w krainę, gdzie nie sięga cierpienie, nie zdając sobie za bardzo sprawy z tego, co gadam, wyszeptałem pośrodku szalejącej burzy:
- Żmijo… Na deszcz… nie wychodzi się bez parasolki.

***
Zamrugałem.
Według danych z moich oczu znajdowałem się w brzydkim, białym pomieszczeniu, wyłożonym ceramiką i tym wszystkim, czym wykłada się ściany, żeby wyglądały na krytycznie czyste. Tym do błysku wiele brakowało, jednak nie przeszkadzało im to czystych udawać.
Po dalszym rozglądaniu się otępiałe zmysły zameldowały, że leżę na czymś w rodzaju łóżka szpitalnego, panuje względna cisza, przez uchylony lufcik wpada światło, a do łap mam podoczepiane jakieś kroplówki.
Zaraz…
Kroplówki – szpital – Kij.
Ach, tak. Cóż, musiałem się mocno rąbnąć w głowę. Zaraz tu pewnie przyjdzie mnie wypisać, bo czuję się całkiem dobrze, tylko jakoś tak… pusto. Ale skoro przyjdzie, to dobrze. Przynajmniej jedna stała rzecz w życiu, na której można polegać.
Na korytarzu rozległy się kroki. Nadstawiłem uszu. Nie, to nie Kiiyuko, tylko jakaś pielęgniarka. Cóż, Żmija pewnie zaraz się zjawi. Mogłem poczekać. Świadomość, że przyjdzie, napawała mnie radosnym spokojem.
Tylko skąd gdzieś głęboko to poczucie pustki?
- Pan Mateo, tak? – zapytała wilczyca, wyjmując notesik. Nikt się tak do mnie nie zwracał, moje imię brzmiało dziwnie w połączeniu z tym krótkim słówkiem. Nie wiem, czy to wina tego, co powiedziała, czy tego, jak to zrobiła, ale ta pielęgniarka nie wzbudzała mojego zaufania.
Nieważne. I tak zaraz sobie stąd pójdziemy, kiedy tylko znajdzie się Kii.
- Tak.
Sprawdziła, co pokazywały podpięte do mnie wskaźniki i wyświetlacze. Nie rozumiałem połowy z widniejących na nich oznaczeń, ale jak na mój gust wyniki wyglądały całkiem nieźle.
Nie miałem więc pojęcia, dlaczego wilczyca ma minę, jakby ktoś jej przyłożył sztylet do gardła.
- Uhm… - Powoli wyciągnęła ołówek i niepewnymi ruchami coś zapisała. Podrapała się po głowie. Jakby chciała cos opóźnić…
Kiedy zacząłem już myśleć, że mam jakąś nieuleczalną mutację choroby morskiej, o której nie chce mi powiedzieć, wreszcie odchrząknęła i zaczęła z wahaniem: - Zespół szpitala składa panu najszczersze kondolencje. Nie wiemy co prawda, co pan robił na zewnątrz podczas huraganu, ale…

Huragan? Na zewnątrz? Pal licho, co ona tam gada.

- Na co jestem chory? Czy leczenie jest bardzo kosztowne? Mam jechać do Stanów, czy coś takiego? – zalałem ją deszczem pytań, poirytowany. Nie jestem dzieckiem, może mi chyba powiedzieć, o co chodzi, zamiast jąkać się jak nieprzygotowany uczniak przy tablicy. Niech się przynajmniej Kiiyuko pospieszy, co jej tak długo nie ma? Chciałbym się z nią zobaczyć, jeśli mam, nie daj Boże, resztę życia spędzić na rekonwalescencji. – Czy może pani zawołać moją przyjaciółkę? Pewnie siedzi gdzieś na korytarzu.
Pielęgniarka wybałuszyła oczy, jakbym powiedział, że jestem kosmitą z planety Ubhubhubhu, po czym jakby się zmniejszyła.
- Najszczerzej pana przepraszam, ale… - Rzuciła ukradkowe spojrzenie w bok, jakby stał tam ktoś, kto miał ją wybawić od wypowiedzenia na głos tego, co jej kazano. Z wysiłkiem pacnąłem ogonem o materac, ponaglając ją. - …ale pańska przyjaciółka… nie żyje. Zginęła podczas burzy…
Poczułem jak moja głowa opada na poduszkę, a oczy przesuwają się w głąb czaszki.
Z boku coś zapikało. Pielęgniarka powiedziała coś nerwowo, zaczęła krzyczeć. Nie żyje.
Pysk zapiekł od zimnego, palącego wiatru tamtego popołudnia. Poczułem, jak woda zalewa mi gardło, tchawicę, płuca. Nie żyje.
Ja też mogę nie żyć.
- Pewnie… Siedzi gdzieś na korytarzu… – wycharczałem i straciłem przytomność.

1 komentarz:

  1. A chrzań się, Bloggerze. Czy ktoś umie przywrócić końcówkę tekstu do normalnego stanu, bo albo ja jestem głupia, albo to badziewie nie działa, jak należy?

    OdpowiedzUsuń