25.05.2019

Od Krzemienia

- Tato?- Wadera mruknęła mi do ucha, leżąc obok. To już jej trzecie zapytanie tej nocy.
- Próbuję spać.- Jęknąłem.
- Czyli sen jest ważniejszy ode mnie? Nieźle, nie ma to jak priorytety.
Szturchnąłem ją bokiem, śmiejąc się gardłowo.
- To było poniżej pasa. No, gadaj co tym razem.- Nadal leżałem jak do snu, ale już z uśmiechem. Zamyśliła się.
- Co byś powiedział, gdybym wyszła na wycieczkę?
- Często wychodzisz.- Westchnąłem.- Więc pewnie nic.
- Ale to byłaby taka dłuższa wycieczka...no wiesz, poważna.
- Jak długa.
- Właśnie nie wiem.
Otworzyłem jedno oko.
- Miesiąc?
- Nie.
- Pół roku?
- Nie...
- No nie mów, że rok.
- Tato...
- Na jak długo?
- Nie wiem. - Jej pyszczek wykrzywił grymas.- Chcę odejść. Po prostu chcę.
Poczułem się, jakby jakiś żelazny klin wbił mi się pomiędzy płuca. Długo milczałem.
- A-ale nie martw się, nie będę sama. Dzieciaki z makowych wzgórz chcą iść ze mną. Też mają trochę dość, chcą zasmakować trochę dojrzałości.
"Dość"? Ałć.
- Ha, uciekanie na złamany kark na pewno jest baaardzo dojrzałe!- Zaśmiałem się trochę zbyt uszczypliwie.
- Jakbyś ty sam mnie tego nie nauczył. Całe życie tylko uciekałeś.
- Byłem dorosły i o wiele silniejszy. Parę miesięcy góra i coś cię w końcu tam zabije, zobaczysz.
- Oh, daj spokój! Będę z nimi bezpieczna.
- Z tą bandą żółtodziobów? Przestań, ty ich przecież w ogóle nie znasz!
- To ty ich nie znasz! Mnie też nie najwyraźniej. Inaczej zrozumiałbyś moje potrzeby.
- Ale ja je znam. Zaspokajam je, od kiedy pamiętam jak cholerny robocik. Chciałaś piosenek i zabawy, dawałem ci to. Jedzenia, ciepła, zajęcia, pocieszenia, pochwały, przytulenia, proszę bardzo!
- Zaspokajałeś tylko swoje. Wiem, nikt nie lubi się czuć samotny i niepotrzebny, to nic złego, ale mógłbyś zrozumieć, że to dla mnie robi się męczące. Przepraszam, jeśli chcę być taka jak ty; dorosła. Pozwól mi być samowystarczalną, być gdzieś indziej niż pod twoją ochroną, być trochę bardziej...szczęśliwą.
- A tutaj nie jesteś?
- Spójrz chociaż raz na szczęście inne niż swoje własne, dobra?
Nozdrza falowały mi jak u byka. Zaciskałem zęby tak mocno, że aż myślałem, że szkliwo nie wytrzyma. Byłem wściekły i zraniony jednocześnie. Nie chciałem jej puścić, nie miałem niczego prócz tej małej.
Musiałem ochłonąć aż do następnego wieczora.
- Rób, jak chcesz. Idź, jak musisz, zgoda.- Burknąłem, bijąc się z sumieniem.- Tylko zrób to bez ogłaszania, nie mam ochoty tego oglądać.
- Dziękuję. Wiedziałam, że zmienisz zdanie.- Przytuliła mnie.- Kiedyś wrócę, odwiedzę cię, obiecuję.
Każdego dnia budziłem się jak poparzony, by sprawdzić, czy obok mnie leży. Gdy porabiała cokolwiek za moimi plecami, byłem pewien, że gdy się odwrócę, jej już tam nie będzie. Mogła to zrobić kiedykolwiek, więc każdy kolejny dzień był grą w ruletkę. Nie dziś. Nie dziś.
Kiedy pewnego poranka obudziłem się sam, coś we mnie uderzyło. To mordercze oczekiwanie w końcu się skończyło, ale szoku nie czułem. Byłem już tak zaznajomiony z tą sytuacją, przeżywałem ją w głowie każdego poranka, że nie poczułem nic. Posmęciłem się po kuchni, wziąłem herbatę, przysiadłem pod wyjściem do jaskini i wbrew logicznemu rozsądkowi szukałem jej sylwetki gdzieś pośród drzew. Nie czułem nic, tylko łzy same leciały mi po policzkach.
***
To się chyba stało moją poranną rutyną. Codziennie po wstaniu muszę przez parę minut obserwować widok z wyjścia to nory, jaskini, pieczary, dziupli, czy gdzie ja tam nocowałem. Zawsze wypatrywałem, zawsze było tak samo pusto, a ja i tak jak głupek się upewniałem. Zostawiałem w każdym noclegu małą, metalową figurę wilczycy dla oznaczenia miejsc, gdzie mogłaby mnie szukać. Jak naiwnie.
Minął rok. Trochę podróżowałem, smęciłem się po świecie, próbowałem się zabić, pogodziłem się z losem i smęciłem się dalej. Z czasem mi chyba przeszło. Kiedy samotność zaczęła doskwierać mi na tyle, że gadałem z obiadem, gdzieś tam dołączyłem, chyba to nawet wataha. A czemu nie, wydają się mili i chyba nie chcą mnie zabić. Jedna ja robię się coraz starszy, słabszy, potrzeba mi watahy. Heh, a kiedy będę już na tyle zdesperowany i zacznę siwieć, może nawet nazwę to rodziną.
***
Wypatrywałem jak zwykle co ranek. Nie spodziewałem się, że coś mi w końcu wybuchnie przed oczami. Gęsty las daleko ode mnie przeszył nagły błysk i jakby chałas, który rozniósł się po okolicy. Apokalipsa jak nic, heh. Albo mroczny kosiarz w końcu odgrzebał mnie z rejestru i postanowił zabrać. A może moja malutka naprawdę wróciła, przecież obiecała. Popędziłem przez las, bardziej z ciekawości niż by wpaść w ramiona śmierci. Nie tak szybko złotko, schowaj kosę na inną okazję.
(Ktoś dotrwał do końca?)

3 komentarze: