Gdy tylko wygramoliłam się ze śniegu, spojrzałam za siebie, patrząc na wielką ścianę śniegu. Gdybyśmy zostali w tej norze przez chwilę, nie wiem, czy zdołalibyśmy się wydostać z potrzasku. Nim byśmy zdążyli porządnie zgłodnieć, zabrakłoby nam powietrza i po prostu… Potrząsnęłam głową. Nie chcę myśleć o tym.
Powoli ruszyłam przed siebie, bardzo wysoko stawiając łapy, by następnie zatopić je w gęstym śniegu, słuchając o dodatkowej mocy, jaką posiadał Delta – telekinezę. Ja w międzyczasie myślałam. Musimy wrócić do centrum watahy – noc zbliżała się coraz szybciej, a wtedy temperatura powietrza jeszcze bardziej spadnie, co nie pomoże nam podczas wędrówki do domu. "Dom…" – posmakowałam to słowo. Dziwnie się czuję, wmawiając je. Nie niekomfortowo czy nieprzyjemnie, lecz… po prostu dziwnie. Inaczej. Wciąż nie mogłam się przyzwyczaić…
– Idziemy do mnie – zdecydowałam, mówiąc, a raczej mrucząc, na głos, odkładając filozoficzne myślenie na później. Teraz trzeba dostać się do mojej jaskini, żebyśmy nie pozamarzali tutaj. Ruszyłam naprzód, a mój towarzysz szedł za mną. Po kilku metrach usłyszałam jak o coś pyta, lecz nie zrozumiałam, jakie było pytanie. Już miałam poprosić go, aby powtórzy to co mówił, ale usłyszałam jakiś dziwny dźwięk. Coś w rodzaju rzucanej ciężkiej śnieżki na grubą warstwę śniegu. Tyle że to nie była żadna śnieżka. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Delta tonie w morzu białego puchu.
– Delta! – zawołałam i dosłownie w podskokach do niego pobiegłam. Leżał nieprzytomny na zimnej ziemi. Oddech miał płytki i powolny. Mięśnie drżały delikatnie, próbując zachować ciepłotę, choć widać było, że to zadanie jest ponad siły wyczerpanego organizmu. "Niedobrze…" – pomyślałam, przeklinając cicho pod nosem. Telekineza zabrała Delcie ostatnie siły, doprowadzając jego ciało do granicy wytrzymałości. "Muszę działać szybko, zanim dojdzie do ostrej hipotermii" – pomyślałam. Niemal natychmiast ułożyłam plan dalszego działania. Po chwili jednak zrozumiałam, że mam jeden problem – w tak grubym śniegu bardzo trudno będzie mi wbić się w powietrze. Na dodatek z nieprzytomnym pasażerem na grzbiecie. Ale jakoś dam sobie radę. Jak zawsze… Nagle coś zobaczyłam.
"Piękna jaskinia u podnóża skalistej góry, a w jej dolinie piękna łąka. Dwa szczeniaki, basior i wadera, bawią się razem na dywanie kwiatów, niedaleko domu jednego z nich. Oboje posiadają żywioł wolności, lecz nadal nie potrafią latać. Wymachują skrzydłami, sprawiając, że pyłki kwiatowe podrażniają nos przeciwnika. Jeden ze szczeniaków zaczął szaleńczo kichać, co wykorzystał drugi wilk. Zaczął się śmiać, lecz szybko śmiech radości zmieniła się w łzy smutku… Wadera, której pyłki kwiatowe podrażniły nos, zapanowała nad odruchem i spojrzała na towarzysza. Przytuliła go po chwili i powiedziała cicho:
– Damy sobie radę. Jak zawsze…"
Prawie się przewróciłam, próbując złapać oddech. Co to było? Raptem przed chwilą pojawiło się to wspomnienie, a już pamiętam tylko jego strzępki. Wzięłam śnieg na łapy i przyłożyłam sobie do twarzy, chcąc odzyskać kontrolę nad ciałem i umysłem. Na szczęście ta terapia szokowa pomogła. Rozejrzałam się wokoło, chcąc zobaczyć, ile czasu byłam w… tym transie. Na szczęście według moich obserwacji niedługo. Jednak dla Delty każda minuta się liczy. Podeszłam do niego i delikatnie chwyciłam go za skórę na karku. Przerzuciłam go na swój grzbiet i przypomniawszy sobie treść odpowiedniego zaklęcia, który uniemożliwi Delcie zsunięcie się podczas lotu, stanęłam na dwóch tylnych łapach, niczym koń stający dęba, i rozłożyłam skrzydła. Poczułam ostre zimno w okolicy tułowia, gdzie jeszcze przed chwilą było pierze ze skrzydeł, które izolowały tę część ciała od niskich temperatur otoczenia. Jedno silne uderzenie i już byłam kilka metrów nad ziemią z nieprzytomnym wilkiem na plecach
Na szczęście nie było wiatru, który rzucałby mną jak szmacianą lalką i mógłby spowodować… zgubienie pasażera (mimo użycia tego uroku, musiałam bardzo uważać, ponieważ nawet lekkie turbulencje czy pełny obrót mogłyby zrzucić Deltę z mojego grzbietu). Był za to wschodzący Księżyc, który był dla mnie niczym przewodnik prowadzący do domu. Cieszyłam się również, że nie ma gęstych chmur, które mógłby znacząco utrudnić nam podróż. Dla odmiany, na nieszczęście był zimny front powietrza, który nie ułatwiał mi lotu. Gdyby w górze było cieplejsze powietrze, wtedy mogłabym sobie pozwolić na lot szybowniczy. W przypadku strumienia zimnego powietrza muszę ciągle pracować skrzydłami, by utrzymać ciągła stabilność i wysokość lotu oraz jego prędkość. Z każdą chwilą i z każdym uderzeniem skrzydeł robiłam się coraz bardziej zmęczona, ale starałam się utrzymywać przytomność tak długo jak to tylko możliwe. Mroczki przed oczami nie wróżyły niczego dobrego… Próbowałam rozróżnić poszczególne elementy krajobrazu, aby w przybliżeniu podać swoją obecną lokalizację, ale nie byłam w stanie rozpoznać charakterystycznych formacji skał czy lasu dla danej części terenów watahy. Jednak intuicyjnie czułam, że zbliżam się do celu. Do domu.
W końcu zauważyłam coś charakterystycznego dla jaskiń Podniebnych Ścieżek, gdzie mieszkam. Niedaleko wejścia rośnie wielkie drzewo magnoliowe, samotnie żyjąc na zboczu góry, na wschód od centrum watahy. Wczesną wiosną magnolia ta podobno bardzo pięknie zakwita. Tak przynajmniej mówiły wilki, gdy pytałam o to miejsce. Szczerze mówiąc, nie mogę doczekać się momentu, w którym zobaczę jej piękną kwiecistą koronę… W srebrzystym świetle Księżyca udało mi się znaleźć wejście. Czułam się coraz gorzej i bałam się, że w każdej chwili moje ciało odmówi mi posłuszeństwa. "Jeszcze chwila…" – powtarzałam sobie ciągle. Odbiłam w lewo, by następnie wyrównać lot i wlecieć do jaskini, lecąc z dużą prędkością wprost na wejście. Kilka sekund przed przekroczeniem bramy zauważyłam, że jestem za wysoko sklepienia wejścia… Jednak było już za późno na skorygowanie lotu, lecz miałam jednak czas na zrzucenie nieprzytomnego towarzysza na surowy granit, by oszczędzić mu spotkania z sufitem przy wejściu. Po chwili grzmotnęłam lewym skrzydłem w ścianę boczną i kością czołową w kamienne sklepienie. Następnie, półprzytomna, wylądowałam twardo kilka metrów dalej, mocno obijając żebra. Nie wiem, czy przypadkiem ich nie złamałam, ponieważ do moich uszu doszło trzask… Podniosłam się na słabych nogach mocno zamroczona i obejrzałam się za siebie, szukając małego, chudego wilka.
– Ale będę miała guza… – mruknęłam ochryple, chwiejnie podchodząc do Delty. Nie miałam siły go podnieść, więc zaczęłam go wlec po chropowatej powierzchni. Z każdym krokiem pulsujący ból głowy dawał coraz bardziej o sobie znać. Wtaszczyłam do jaskini przemarzniętego do szpiku kości wilka i położyłam go na swoim łóżku, przykrywając go ciepłymi kocami i skórami, jakie tylko były w pobliżu. Gdy szłam do swojego składzika, gdzie trzymam różnego rodzaju medykamenty oraz przyrządy i narzędzia lekarskie, musiałam oprzeć się o ścianę, ponieważ ciemne plamki zza oczu robiły się coraz większe. Potrząsnęłam głową i ruszyłam do pomieszczenia. Szukając termometru, znalazłam kilka fiolek lekarstw oraz dwa zestawy do iniekcji, które postanowiłam wziąć ze sobą. W końcu, gdy znalazłam termometr, wróciłam do Delty i zmierzyłam mu temperaturę. Tak jak myślałam, była bardzo niska.
– Tylko mi tu nie umieraj mały, bo nie mam ochoty zakopywać twoich zwłok… – burknęłam pod nosem, odmierzając odpowiednią leku do strzykawki. Podałam lek dożylnie, modląc się do Kireny o nadzieję, żeby wyszedł z tego. Nic nie mogłam zrobić więcej dla niego, tak więc postanowiłam zająć się swoimi ranami, póki jeszcze nie leżę do góry łapami w którymś z pokoi. Siedząc w składziku (w prawdzie mam pokój dla chorych i rannych wilków, ale wolę mieć wszystko pod ręką niż łazić tam i z powrotem po jakąś rzecz i traci na to energię). Kość skrzydłowa promieniowa jest złamana, a równoległa jej łokciowa jest najpewniej pęknięta. "Czyli nici z latania przez najbliższy czas…" – pomyślałam, lekko smutna. Będę musiała powiadomić Stormy o swojej niedyspozycji przez co najmniej dwa tygodnie… Podczas zakładania bandaża na klatkę piersiową, zauważyłam rozcięcia w okolicy mostka. Na szczęście głupca, nie były one poważne i nie wymagały szycia. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ zakładanie bandaża było dla mnie bardzo dużym wyzwaniem. Nie wyobrażam sobie w tym stanie operować imadłem i nicią chirurgiczną. Na koniec wzięłam kilka tabletek na ból i ruszyłam do łazienki z chęcią wzięcia długiej kąpieli. Napełniłam wannę ciepłą wodą i nim weszłam do niej, rzuciłam prosty czar na wodoodporność opatrunków. W końcu mogłam wejść do ciepłej wody, rozkoszując się ciepłem rozchodzących po moim ciele. Pozwoliłam sobie w końcu na odpoczynek, pozwalając, by świadomość znikła. Obudził mnie jakiś hałas dobiegający z mojej sypialni. To był chyba Delta… Wstałam powoli z wanny i ruszyłam w stronę pokoju.
Bądź co bądź, mój relaks może poczekać.
(Delta? Miałam nadzieję to skończyć przed sylwkiem, ale wyszło jak wyszło ^^")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz