Stałem wpatrzony w niebo, aż oddalająca się plamka na niebie w końcu rozmyła nad linią drzew. Odetchnąłem z ulgą i walnąłem grzbietem o trawę. Nie umrę z głodu tej zimy, tyle dobrego. Więc czekałem tak, a kłębiaste, chmury przewijały się nad moją głową leniwie, odgłosy ptaków i leśnych nawoływań dochodziły raz na jakiś czas do moich uszu, a słońce zaczęło grzać mocniej z upływem czasu. Wstałem z trawy i zacząłem przechadzać się niemrawo po polanie. Spojrzałem na ogromny głaz, tak samo chłodny, szary i przeraźliwie nudny jak pięć minut temu. Po dziesięciu okrążeniach go powtórzyłem oględziny, jakbym łudził się, że coś się zmieniło. Policzyłem już kamienie pod moimi łapami, sprawdziłem, jak wysoko może poturlać się szyszka rzucona ze szczytu szarego głazu (nie radzę zeskakiwać na hura po skończonym eksperymencie. Nie warto...ałć.) oraz porównałem soczystość liści z jednego końca linii lasu do tej z drugiego końca. Ile ja już właściwie czekam?Cholibka, a może się mój kolega zgubił albo co? Niemożliwe, żebym zasadził plony tak daleko od domu. To, że wszystko zarosło od wiosny i wygląda zupełnie inaczej to już inna sprawa. Nie, poczekam jeszcze trochę i sam zacznę szukać. Wiedziałem, że byle komu nie można powierzyć tak ważnego zadania, jak szukanie jedzenia- mojego do tego. Phi, młodzi bez doświadczenia. Wiedziałem, że jak chcesz mieć coś zrobione dobrze, lepiej zrób to sam.
Już miałem wstawać z siedzenia, ale jeden z ptaków na gałęzi przemienił się w mojego kolegę z dzisiejszego poranka. Omal zawału nie dostałem, nie kłamię.
- Wydaje mi się, że znalazłem twoją zgubę.- Powiedział i zeskoczył z drzewa.
- Świetnie! Gdzie?
- Spokojnie, to niedaleko.- Basior kiwnął głową na zachód. - Dojdziemy tam w góra dwie godziny, więęęęc w międzyczasie możesz co nieco opowiedzieć.
- Muszę?
- Miło by było wiedzieć, na co ci to całe pole. W końcu trochę się po nie nalatałem.
- A to nie oczywiste? Do jedzenia. Z zebrania tego wszystkiego będę miał z pół łaszta zboża, tuzin dyń, dwie beczki fasoli, z 4 tuziny marchewek. A jak mi się poszczęści, jeszcze z 10 główek słonecznika. Będę mógł jeść i leżeć brzuchem całą zimę, ha! No, pod warunkiem, że to wszystko znajdę...ale ufam, że nie kłamiesz z tym znalezieniem. Po co miałbyś, prawda?
- P-prawda. A nie lepiej upolować coś raz na jakiś czas? Wydaje się łatwiejsze.
- Może, ale na pewno nie z TYM kolego.- Posłałem mu szczerbaty uśmiech.- Ani z TYM.- Machnąłem mu przed nosem swoimi żylastymi łapami tak gwałtownie, że nadgarstki mi strzyknęły.- Oł...to już nie ten wiek, żeby skakać za zajączkami i kłusować jak ci idioci za sarnami. Ja już przegrywam tę bitwę o przetrwanie, niestety taki już ten świat okrutny, młody.
Przeciągnąłem się, aż mi kręgosłup strzelił.
- No, ale chociaż siać potrafię. Oby moich narzędzi z szopy nikt nie zwędził do tego czasu. Chociaż pewnie ona i tak obrosła w chwasty na tyle, że i nam będzie ciężko ją nam wypatrzeć, hehe. W razie czego możesz wypatrzeć ją z góry, ty yy...
- Kenny.- Chyba domyślił się, dlaczego się zaciąłem.
- Właśnie Kenny. Mi mów Krzemień, jeśli już o tym mowa. Jadłeś może kiedykolwiek dynię?
- Nigdy, zbyt twarda skórka.
- No bo to trzeba upiec! Cholibka, że ta młodzież coraz głupsza z pokolenia na pokolenie. Słuchaj no, jak wrócimy, podam nam obu TAKIE dyniowe ciasto, że ci tyłek odpadnie!
Maszerowaliśmy w ciszy dłuższą chwilę łapa za łapą, ale leśne gęstwiny nie wyglądały, jakby miały się kiedykolwiek skończyć.
- No, młody, daleko jeszcze?
I w tym momencie Kenny odgarnął łapą wysokie trawy, ukazując piękne, złociutkie jak słońce, pole pszenicy.
- Tak, teraz pamiętam. -Złapałem się za głowę zaskoczony.- Tam dalej powinna rosnąć fasola i słoneczniki, a jakbyśmy przeszli na przełaj zboża, w połowie drogi stałby strach, o tak, a na końcu marchewki, z pięknymi, pomarańczowymi, słodziuśkimi jak miód dynieczkami. O tej porze roku powoli już drzewa powinno zmieniać kolor, pięknie to wtedy wygląda. Nieopodal rośnie piękny lipowy zagajnik swoją drogą, który płonie kolorami na jesień. Szopa powinna być koło niego.
Wskoczyłem w sam środek złotego morza, a basior wzleciał w niebo w postaci kaczki i poszybował przede mną. Chociaż biegłem z całych sił, to i tak ledwo go doganiałem.
Huk.
Jakby strzał ze strzelby.
Padnij!
Echo poniosło się po okolicy.
Zdezorientowany i zszokowany spojrzałem w niebo. Kaczka pikowała w dół ostro jak asteroida, tylko jednym skrzydłem trzepocząc panicznie w powietrzu. Spadła gdzieś pomiędzy falujące zboże. Już miałem zerwać się z miejsca,lecz nagle usłyszałem kroki gdzieś przede mną, powolne i ciężkie. Szybko przycisnąłem brzuch do ziemi i zmusiłem się, żeby nie słychać było mojego oddechu. Kroki ustały. Cisza. Nagle wróciły, a dźwięki zaczęły się znowu oddalać. Najwolniej jak umiałem, wyjrzałem spomiędzy kłosów. Zobaczyłem żółty słomiany kapelusz, kraciastą, czerwoną koszulę i skołtunioną brodę, spomiędzy której wystawał pojedynczy, złoty kłos. Człowiek, do tego chyba farmer. Skąd on tutaj? Przecież to moje pole! Moje, słyszałeś grubasie? Nikt nie będzie mi pól sobie bez mojej wiedzy zawłaszczał ani zwiadowców zestrzeliwał- nie na moim terenie.
Grube, szorstkie ręce przeładowały broń i wycelowały w miejsce, gdzie spadł Kenny.
(Kenny? Wierzę, że nie umrzesz :'D )