Powinnam teraz siedzieć sobie w ogrodzie, popijać herbatkę wdychając zapach kadzideł i myśleć jak bardzo moje życie jest beznadziejne. A zamiast tego wylądowałam tutaj. Pod pieprzoną pokrywą śnieżną. Rozejrzałam się dookoła, po pustej przestrzeni, którą zdążyłam zrobić, używając luster. Zerknęłam również nieco zrezygnowanym wzrokiem na lekko jaśniejący medalion, który to zużył cząstkę swojej mocy na stworzenie tego a'la szkła do obrony. Głęboki wydech i... dobrze, bardzo dobrze, jesteśmy w dupie. Jest o tyle dobrze, że mogłam dowolnie poruszać swoimi lustrami, tak więc spróbowałam się wraz z nimi dostać na powierzchnię. Nie doceniłam jednak ciężaru śniegu, więc kolejna spora część energii z medalionu, poszła na wydostanie się z tego białego gówna, które to otaczało moją osobę ze wszystkich stron, nie dając dostępu do światła. Gdy jednak już stanęłam na lodowatej skale w dziwnym schronieniu, szybko pożałowałam swojej decyzji odwołania luster. Chłód niemiłosiernie wżerał mi się w futro, skutecznie zniechęcając do jakiegokolwiek ruchu. Pozostawała jeszcze tylko jedna kwestia. Głęboki oddech i...
- Antilia! - zawołałam, co było dość głupim pomysłem, zważywszy na fakt, iż właśnie spadła na nas wielka kupa śniegu, oddalając tym samym od celu. Bo jak się z tej jaskini teraz wydostać? Ugh... po jaką cholerę podeszłam bliżej wejścia. Jedynym co mi odpowiedziało to echo groty. Fajnie, może ktoś tu mieszka, na przykład wielki lodowy wąż, który na pewno się ucieszy z dwóch wilczych przystawek. Ohoho... zimno, w cholerę zimno. Czemu los nie obdarował mnie żywiołem ognia? Stuknęłam w kamień zawieszony na rzemyku, by ten uniósł się i zaczął nieco lewitować, wydając słabe światło, jak i również równie słabe ciepło. Ugh, no cóż, lepsze to niż nic. A zaraz potem gromadząc materię wokół swoich przednich łap, zaczęłam kopać w śnieżnej zaspie, przykrywającej wejście, co chwilę węsząc. Jednak zamiast wyłapać znajomy zapach towarzyszki, czułam tylko ten charakterystyczny zimny smak zmarzniętej wody i mroźnego wiatru. Do tego czułam coś, co mnie najbardziej martwiło. Strata energii. Medalion co chwila czerpał siłę z otoczenia, jednak był to długi i mozolny proces. A ja pobierając energię w taki sam sposób jak kamień, traciłam ją na trzy sposoby. Wspomagając mój świecący minerał, używając energii własnej do kopania, jak i utrzymując materię wokół swoich łap, by nie zamarzły za bardzo. Dodatkowo... nie można było zapomnieć o stresie.
***
- Cię trochę zniosło - Odezwałam się, kiedy to po długiej akcji ratunkowej, zaciągnęłam z dość wielkim trudem, niebieską waderę do schronienia, po czym padłam jak długa, czując jak lepię się cała od śniegu, wzbijając przy okazji kłęby pary z nosa. Anti była na pewno wychłodzona. Do tego nie odbierałam od niej żadnych oznak świadomości. Chociaż, cóż, wiedziałam że żyła. To na pewno. Jakieś resztki energii z kamienia zużyłam do ocieplenia i siebie, i drugiej wadery. Podałabym jej korzeń z krzewu płomykowego na rozgrzanie, jednak nie miałam pojęcia czy samica jest na to uczulona czy nie. Poza tym, nie miałam jak podać, skoro nie było możliwości by to sama pogryzła. Ułożyłam się więc obok, przypominając sobie polecenia i instrukcję moich opiekunów, za czasów szczenięcych. Trzeba się ogrzewać. Dodatkowo nie chciałam iść sama szukać czegokolwiek w tych ciemnościach. I na zewnątrz i w środku było ciemno jak w dupsku, z tą różnicą, że tutaj przynajmniej nie wiało. Dodatkowo mój medalion całkowicie wyczerpany wisiał sobie na mojej szyi, nie dając ani światła ani ciepła. Pozostało mi tylko czekać...
24.11.2021
Od Tsumi do Antilii
19.11.2021
Od Antilii cd. Sokara
Sokar… – pomyślałam, przywołując widok jego pyska. Mieliśmy porozmawiać po rocznicy… – przypomniałam sobie, myśląc. Rocznica była prawie miesiąc temu i dalej się nie spotkaliś…
Wyrwał mi się okrzyk zaskoczenia. W ostatniej chwili wzniosłam się w górę, unikając zderzenia z wysoką sosną. Unosiłam się w miejscu, słysząc trzepot swoich skrzydeł i swoje myśli. Rzadko kiedy podczas lotu byłam tak pochłonięta swoimi przemyśleniami, ponieważ skupiam się na tym co jest tu i teraz, aby nie skończyć na jakimś pniu, z gałęziami między piórami oraz wszech bylskimi liśćmi wśród sierści.
Westchnęłam. Nie lubiłam tego typu rzeczy, zwłaszcza, gdy jestem w pracy. Postanowiłam, że spotkam się z Sokarem dopiero po pracy. Nie mam ochoty na kolejną próbę przytulenia brzozy czy innego długiego patyka podczas następnych godzin lotu.
Powierzchnia sadzawki mieniła się w świetle południowego słońca, które wkradło się przez otwór na szczycie góry. Czasami zastanawiałam się czy kiedyś nie było to wnętrze wulkanu… Liście lili wodnych delikatnie kołysały się na wodzie a ich kwiaty wabiły kolorem i subtelnym, słodkim zapachem. Marzyło mi się dać tam kilka ślicznych rybek, lecz nigdy nie mogłem znaleźć na to czasu…
Może niedługo będę mieć trochę czasu dla siebie… – pomyślałam, zastanawiając się czy ta chwila nastanie przed czy po mojej emeryturze. Moje stanowisko wiązało się z dużą ilością zadań i zdążyłam do tego przywyknąć, ale… brakuje mi wolnego dnia, w którym mogłabym zachowywać się jak beztroski szczeniak.
Podeszłam do wejścia do jaskini Sokara i stanęłam. Jakiś czas temu zdążył się wprowadzić, ale nie zauważyłam tego, ponieważ cały ten czas spędzałam w pałacu gdzie pomagałam w przygotowaniach do rocznicy, również tam spałam, tak więc nie mogłam powitać swojego nowego sąsiada. Myśle, że być może go to ucieszyło, ponieważ miał chwilę spokoju ode mnie… Nadal stałam przed grotą, pogrążona w swoich myślach. Nagle pokręciłam głową, chcąc wrócić do rzeczywistości. Nawet się udało… Wzięłam głęboki wdech i stawiając pierwszy krok zawołałam nie za głośno, ale też nie za cicho:
– Sokar!
Jaskinia była nieco mniejsza od mojej ale za to niemal tak samo urządzona. Ostrożnie stawiałam kroki, czując się jakbym była nieproszonym gościem. A może nim jestem…?
Nagle usłyszałam z jednego z pokoi:
– Antilia? – Głos był ochrypły i lekko zmęczony.
– Tak, to ja.
Kierowałam się w stronę pokoju, z którego dochodził głos skrzydlatego wilka. W końcu bardzo powoli weszłam do pomieszczenia, które wyglądało jak sypialnia.
Sokar leżał w dziwnej pozycji przy swoim biurku, na którym leżał stos dokumentów w rozsypce i nieładzie. Sam wilk nie wyglądał najlepiej – lekko schudł, oczy miał zapadnięte oraz lekko opuchnięte a jego ciało lekko drżało. Sierść straciła swój blask, podobnie jak jego oczy, a skóra na nogach lekko zwisała. Oddychał ciężko i z dużym trudem, jednak starał się to ukryć. Niestety, z marnym skutkiem...
– Wszystko w porządku? – zapytałam, podchodząc szybko do niego. Położyłam mu łapę na czole a ten nie protestował, jedynie odwrócił lekko głowę w przeciwnym kierunku. – Masz wysoką gorączkę…
– To nic takiego… – mruknął słabo. Chciał wstać os biurka, lecz zamiast tego zsunął się z blatu. Traci siły szybciej, niż mu się wydaje… – pomyslałam, pomagając mu się podnieść.
– Idziesz się położyć – zadecydowałam, prowadząc go do jego łóżka.
– Dlaczego? – zapytał i chciał stawić opór, ale był na to za słaby. – Mam jeszcze tyle pracy…
– Trzeba Ci pomóc i to szybko – przerwałam. – A dokumenty poczekają, teraz musisz wyzdrowieć. – Położyłam ledwie żywego wilka na niewielkim łóżku a ten niemal natychmiast zasnął. Przykryłam go kocem i poszłam po potrzebne leki i przyrządy.
Będą potrzebne silne antybiotyki… – pomyślałam smutno, kiedy wybierałam fiolki z lekami.
Zacisnęłam powieki, przypominając sobie ostatnie chwile życia Nuty nim zmarła na Księżycowy Pomór.
Postanowione! Chwyciłam pośpiesznie swoją torbę i wybiegłam, po czym wziosłam się w atramentową, ciemną noc.
Wróciłam niecałe półtorej godziny potem. Miałam wszystkie potrzebne mi składniki a Tsumi miała kolejną bezsenną noc. Nawet się ucieszył, kiedy mnie spotkała… Nie mogła znaleźc sobie zajęcia a dzięki mojej prośbie zajęła się poszukiwaniem ziół oraz wywarzeniem nowych eliksirów. Nie wiem skąd ona bierze pomysły, przepisy oraz składniki (mam nadzieję, że nie z żadnych dziwnych miejsc…) ale dobrze, że działają. Są bardzo pomocne w mojej pracy.
Weszłam cicho do jaskini Sokara, starając się nie hałasować wypełnionymi fiolkami, które miałam w torbie. Ostrożnie weszłam do jego sypialni i… przeżyłam szok.
Łóżko było puste!
– Gdzie on może być?! – powiedziałam do siebie, nie wierząc, że basior zniknął! Aż się uszczypnęłam. Bolało, ale upewniłam się, że nie śnię… Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, starając uspokoić umysł i serce. Uchyliłam powieki, mając jasny plan działania przed oczami.
Położyłam torbę ostrożnie na podłodze, po czym wybiegłam z jaskini. Na samym środku góry zatrzymałam się jak wryta. Naprzeciw mnie, na trzęsących się nogach, stał Sokar. Ledwie się trzymał, skrzydła miał opuszczone po ziemi a jego wzrok lekko błądził.
– Gdzieś żesz Ty był?! – zawołałam, podchodząc do niego. – Dlaczego to zrobiłeś? Warto było?!
12.11.2021
Od Sokara CD. Antilii
— Sokar? Co ty tu robisz? — Wilczyca o chłodnych barwach futra zatrzymała się tuż przed wyjściem z jaskini. Sokar mógł dostrzec lekki ruch, świadczący o tym, że jeszcze przed momentem chciała rozłożyć skrzydła. Dawno nie był w Podniebnych Ścieżkach, a w tej części tym bardziej, więc zdziwienie Antilii jego widokiem nie było czymś dziwnym. Nawet gdyby to przypadkiem trafił na nią, byłoby to raczej w dalszej części jaskini, tuż przed zbiornikiem wodnym. Teraz jednak stał przed wejściem do jej części domostwa. Medyczka zmarszczyła brwi.
— Antilia... Ja... — Basior nie miał zielonego pojęcia, jakich słów miałby użyć, zwracając się do stojącej przed nim wilczycy, dlatego w jakimś szaleńczym uniesieniu zaczął wypowiedź, na którą nie miał ani krzty weny. Zmieszał się konkretnie, jego spojrzenie wypełniło się nagłym zmieszaniem i pokorą w stosunku do niej. Nie wiedział w jaki sposób to, co miał w głowie, miało stać się choć w minimalnym stopniu możliwe do wyrażenia. Sam nie wiedział, dlaczego postanowił przyjść do niej akurat teraz. W ostatnim czasie ostro się zapracowywał, nawet nie zauważając, że Antilia również zajęła się pracą, w większości papierkową robotą. Nie bywał w jaskini na noc, tym bardziej nie na dzień, a jedyne wizyty tam, odbywały się ze względu na to, że nie mógł nosić wszystkich zarobionych pieniędzy przy sobie. W większości nie spał, czując, jak dech z piersi wyrywają mu kolejne okropne koszmary, poczucie winy czy też męczące, natrętne myśli... Te ostatnie, nawiasem mówiąc, nawiedziły go na nowo, kiedy zobaczył wyraz twarzy wilczycy, czekającej już od tak długiego czasu na koniec rozpoczętego zdania. — Przepraszam cię.
Wilczyca naprzeciw przekrzywiła głowę w zaskoczeniu, jednak po jej już łagodniejszym spojrzeniu i mniej zaborczej postawie można było stwierdzić, że próbuje ona zrozumieć sens słów półboga. W końcu do reszty się uspokoiła. Głęboko pod skórą mogła poczuć, jak poważne są przeprosiny basiora o czekoladowo-mlecznej sierści. Domyślała sie, za co przeprasza ją Sokar. Chociaż trudno było się nie domyślić — było to aż nadto oczywiste. I mimo całego ciężaru, który spadł z jej barków w tamtej chwili, nie umykało jej uwadze, że Sokar przeżywał coś wręcz zupełnie odwrotnego. Każda upływającą sekunda sprawiała, że czuł coraz to większy ciężar na sercu. Czas jakby stanął dla niego w miejscu, nie pozwalając na uwolnienie się spod natłoku negatywnych myśli i strachu przed odrzuceniem. Krytykował się w duchu za arcygłupi pomysł pójścia do wadery akurat wtedy, kiedy ta najwyraźniej była zajęta. Szykowała się do wyjścia, więc miała plany. Nie miała czasu na rozmowę. Sokar miał absolutną świadomość tego, że ich wymiana zdań niebawem urwie się i że ponownie będzie musiał spędzić kilka godzin, przełamując mentalne bariery, aby ponownie zdecydować się na ten krok.
Pewnym było, że ich relacja nie mogła pozostać taka na zawsze — pełna niedopowiedzeń i przykrych skojarzeń. Musieli przegadać to wszystko na spokojnie. Nie teraz, w pośpiechu, ale w dogodnych warunkach przy innej okazji, gdy żadne z nich nie będzie zajęte akurat pracą, a więc najwcześniej po festiwalu, a najpóźniej... to się okaże.
— Przyjmę przeprosiny, jeśli coś się zmieni — odparła poważnie, wychodząc z jaskini. — Teraz nie mam czasu na dłuższą rozmowę. Muszę się zająć Rocznicą Watahy... Myślę, że to rozumiesz, sam masz dużo na głowie. — Jedyny ocalały z boskiego rodzeństwa skinął głową, a przez myśl przemknęły mu wszystkie jego zawody z którymi już teraz czasem nie mógł sobie poradzić. Antilia spojrzała w stronę nieba. — Będę już lecieć, muszę zanieść coś Tsumi. — Zrobiła kilka kroków na przód, aby mieć swobodę ruchów, więc dosc sporo, mając na uwadze jak dużą przestrzeń zajmowały jej rozłożone skrzydła. Przed odlotem zaskoczyły ją jednak słowa Sokara.
— ...Nie będę Cię już unikać! — Na ten głos Antilia zwróciła jeszcze głowę w jego stronę. Wydawało się, jakby na wyrzucenie z siebie tego zdania zużył większość energii, jaką miał do dyspozycji.
— Porozmawiajmy po festiwalu.
Basior mógł już tylko obserwować, jak jego współlokatorka wzbija się w powietrze.
***
Nie raz zdarzało mu się pracować w gorączce, z wymalowaną na ustach agonią. Ze śmiercią w przyćmionym przeżytą tragedią i żałobnym smutkiem spojrzeniu, ale to właśnie teraz czuł się najbardziej wykończony. Zderzenia z nią już jakiś czas temu zaczęły tak na niego działać... Jednak już postanowił. Przełamie się. Bez względu na wszystko.
<Antilia? Trochę ściek, ale na lepszy mnie nie stać>
11.11.2021
Od Antilii do Tsumi
Wiatr dmuchnął jeszcze mocniej, a ja schowałam się jeszcze bardziej w aksamitnym szaliku. Przytuliłam do siebie skrzydła, po czym jeszcze raz spojrzałam na białawe, zachmurzone niebo, z białą kropką chylącą się na zachów Wysoko na niebie leciały jakieś ptaki, chyba czaple, które krzyczały do siebie nawzajem, zupełnie, jakby próbowały znaleźć drogę do cieplejszych miejsc, dyskutując na temat drogi do celu. Gdy zniknęły za horyzontem, i ja ukryłam się w swojej jaskini, gdzie już zaczęłam ją grzać odpowiednimi zaklęciami. Lubię zimno i to bardziej od ciepła, lecz nie teraz. Klimat się zmienia… – pomyślałam ponuro, idąc przez grotę wewnątrz góry, która była swego rodzaju przedsionkiem wszystkich siedmiu jaskiń. Wewnątrz była niewielka sadzawka, która na zimę traciła swoje kolory oraz życie, lecz to tylko tymczasowa hibernacja na czas zimy. Chętnie bym popływała w górskim jeziorku… – pomyślałam, myśląc, czy aby nie podgrzać nieco chłodną wodę. Roślinność tam żyjąca dobrze znosi działanie mojej magii, o ile nie rzucam zaklęć zbyt silnych oraz o gwałtownym działaniu. Uśmiechnęłam się pod nosem, powoli ogrzewając wodę do przyjemnej temperatury, aż zaczęła delikatnie wrzeć. Nie potrafię oprzeć się bąbelkom… – westchnęłam, szeroko się uśmiechając. Ostatnio nie mam zbyt dużo chwil dla siebie, ponieważ w okolicznych watahach wręcz wrzało – dziwne stworzenia atakowały wilki, które zapadały na różnego rodzaju choroby, których nie znaliśmy nigdy dotąd. Sytuacja była napięta, ponieważ przywódcy kilku stad mają swoją teorię na temat tego problemu – jedni twierdzą, że to boska kara, drudzy – że to stworzenia stworzone, przez któregoś maga z danej watahy, inni – że to demony… Ale jedno jest pewne – te potwory, które nazwaliśmy Nihilami, nie mają przyjaznych zamiarów…
Nazwaliśmy je Nihilami, ponieważ słowo nihile oznacza nicość. Te stwory nie mają kształtu czy konkretnego wyglądu, lecz są swego rodzaju latającą, czarną chmurą, wewnątrz której nie ma nic. Gdy się spojrzy na nie, widać jedynie atramentową ciemność. Nihile trują każdą żywą istotę i stworzenie, jakie zamieszkują tereny dotknięte tą zarazą. Narazie tych terenów, przynajmniej u nas, jest bardzo niewiele, są to na dodatek północne, nieprzyjazne granice, a samych chorych jest zaledwie dwóch.
Zanurzyłam się w przyjemnie ciepłej wodzie, pozwalając, by moje ciało dryfowało na powierzchni, myśląc o całej tej sytuacji, lecz po chwili porzuciłam te rozmyślenia, delektując się chwilą dla siebie. Teraz taka rzecz była wręcz luksusem.
Jednak nie było mi dane nacieszyć się zbyt długo… Zostałam wezwana przez Alfę w trybie natychmiastowym.
– U nas jeszcze w miarę w porządku, lecz w sąsiedniej watasze, Srebrnego Kła, nie jest tak dobrze. Nihile zajęły większą część ich terenów oraz zainfekowały jedną trzecią tamtejszej populacji.
– Zgaduję, że zaraz powiesz, że proszą nas o pomoc – powiedziałam neutralnie, gdy wilczyca skończyła mówić.
– Zgadza się.
– I mam Ci towarzyszyć w ewentualnej podróży do aktualnej siedziby Alfy Srebrnego Kła?
Przytaknięcie ze strony rozmówczyni.
– Dlaczego ja?
– Ponieważ jesteś jedynym medykiem, jaki jest na stanie a tamtejszy lekarz zmarł już jakiś czas temu – wyjaśniła. – Szczenięta chorują a na ich uratowaniu zależy i Alfie i starszyźnie. Inne wilki, zwłaszcza rodzice maluchów, również tego chcą – dodała. Miała kamienną twarz, co nieco mnie niepokoiło. Nie żeby Tsumi była wulkanem emocji, lecz w nielicznych momentach przybiera maskę bez emocji. Sprawa jest poważna… – pomyślałam, zaniepokojona.
– Kiedy ruszamy?
– Jak najszybciej.
Szybko wróciłam do swojej jaskini, szukając potrzebnych mi rzeczy. Musiałam się spieszyć, ponieważ miałyśmy ruszyć lada chwila, aby przeprawić się przez Góry Szpiczaste, a następnie przez kolejny łańcuch górski o nieznanej mi nazwie. Dróg jest wiele ale ta, którą przebędziemy, jest najkrótsza ale też i bardziej niebezpieczna od innych.
Może dzięki temu będzie ciekawie? – pomyślałam, od razu żałując swoich słów.
– Nie wywołuj wilka z lasu… – mruknęłam, chodząc po sypialni, szukając swojej dużych toreb. Odpowiedni sprzęt weźmie Tsumi, mi, jako że jestem medykiem, przypadło zgromadzić odpowiednie medykamenty. Na tą chwilę jest kilka znanych, lecz bardzo rzadkich, leków, które pozwalają wilkowi przeżyć ciężkie zatrucie, natomiast niegroźne przypadki można wyleczyć przy użyciu prostej mieszanki ziół lub lekkich antybiotyków, albo przynajmniej próbować... Nie lekceważę jednak tych istot, ponieważ wydaje mi się, że są w stanie zmutować w każdej chwili. Niestety, nie wszyscy mają taki luksus jak zasoby pozwalające leczyć lub nawet mieć na stanie medyka, który będzie w stanie pomóc potrzebującym. W takiej patowej sytuacji znalazły się wilki Srebrnego Kła…
Znalazłam poszukiwaną przeze mnie fiolkę z wywarem z korzeniem lukrecji, który pomimo specyficznego smaku, jest bardzo ceniony w medycynie ze względu na jego właściwości wirusobójcze. Powinien pomóc co poniektórym. Miałam jeszcze kilka minut, zanim Tsumi pojawi się w Podniebnych Ścieżkach i wyruszymy w drogę. Część podróży odbędziemy lotem a drugą połowę – wspinając się po górach. Znalazłam jeszcze kilka innych flakoników z leczniczymi wywarami i płynami wewnątrz, po czym jeszcze sprawdziłam zawartość torby, czy aby wszystko mam. Gdy upewniłam się, że spakowałam to co trzeba, zabezpieczyłam swoją jaskinię przed złodziejami, obcą magią czy innymi takimi… Gdy już wychodziłam, spojrzałam na sadzawkę wewnątrz ogromnej groty. Lillie, które tam były, miały miły dla oka zielony odcień, lecz dostrzegłam kilka plam wskazujące na zmianę ich stanu. Zatrzymałam się a fiolki w mojej torbie zadzwoniły. Przez kilka chwil stałam, szukając odpowiedniego zaklęcia. Znalazłam treść czaru, po czym rzuciłam go na sadzawkę. Liście kwiatu delikatnie zalśniły na znak przyjęcia daru. Ja natomiast wybiegłam na spotkanie z alfą watahy, by wyruszyć w podróż, mając nadzieję, że zaklęcie witalności wytrzyma do mojego powrotu.
Wiatr szalał, więc utrzymanie się w powietrzu było bardzo trudne, zwłaszcza gdy ma się bagaż na sobie. Szkło grzechotało coraz głośniej przy kolejnej beczce, aż postanowiłam rzucić czar wytrzymałości, aby fiolki nie roztrzaskały się a ich zawartość przepadła. Tsumi leciała obok mnie, po mojej lewej. Miałam wrażenie, że dziwnie leci, zupełnie, jakby była nieco zmęczona. Nie chciałam zadać tego pytania, ponieważ nie chciałam urazić naszej przywódczyni, lecz poniekąd brałam teraz odpowiedzialność za jej stan zdrowia. Chwilę biłam się z myślami, aż zdecydowałam się zadać owe pytanie.
– Trzymasz się? – zapytałam głośno, licząc, że moje pytanie dotarło. Alfa spojrzała w moim kierunku, po czym odpowiedziała:
– W porządku, po prostu jestem lekko zmęczona i nieco trudno się leci w tym wietrze, ale chyba to zauważyłaś!
Zaśmiałam się i przyznałam jej rację. Musiałam zrobić kolejną, wymuszoną akrobację powietrzną aż w końcu zobaczyłam cel naszej podróży – Góry Lodowe znajdujące się na granicy Watahy Srebrnego Kła.
– Lądujemy tam! – wskazała wadera, po czym zanurkowała w dół a ja za nią.
– Na pewno zdążymy przed zmrokiem? – zapytałam, patrząc na zachodnią linię horyzontu.
– Musimy spróbować – powiedziała wilczyca, wyciągając sprzęt do wspinaczki. Stałyśmy przed niemal pionową skałę, którą pokonać można jedynie wspinając się po niej. Lot nad nią byłby samobójstwem, ponieważ wiatr tam panujący jest chaotyczny i nie można zapanować nad trajektorią lotu. Alfa jako pierwsza wbiła czakran i zaczęła się powoli wspinać, a ja za nią.
Wbijałyśmy linę co jakieś pięć metrów. Wiatr szarpał niemiłosiernie, lecz udawało mi się utrzymać przy lodowej ścianie. Tsumi co jakiś czas zatrzymywała się, biorąc kilkuminutową przerwę od wspinaczki. Bardzo mnie to martwiło, ponieważ wadera jest w stanie spokojnie przebyć taki dystans w krótszym czasie. Pytałam czy czuje się dobrze lub czy coś jej nie dolega. Odpowiadała wymijająco, co wzbudziło mój niepokój.
W pewnym momencie ściana zaczęła się nachylać, dzięki czemu wspinaczka była mniej wymagająca, lecz trzeba było zachować czujność. Co jakiś czas pojawiały się ukryte jaskinie oraz kieszenie lodowe, które na szczęście, udało się ominąć. Szczyt był coraz bliżej, lecz nadal musiałyśmy przebyć kawał drogi, aby zejść i ruszyć dalej. Na dodatek zaczęło się ściemniać i to bardzo szybko. Zmartwiłam się, po czym postanowiłam zapytać Tsum co dalej.
– Idziemy dalej… – odpowiedziała ciężkim głosem.
– Na pewno? – dopytałam się. – Możemy zatrzymać się w tamtej jaskini… – Wskazałam łapą jamę niedaleko.
– Na pew… – Tsumi przerwała, gdy usłyszała dziwny, głęboki pomruk. Po chwili huk trzasku i dźwięk łamiącego się lodu.
Lawina!
– Musimy się ukryć! – krzyknęłam, po czym ruszyłam w stronę najbliższego schronienia. Nagle poczułam jak coś zatrzaskuje się wokół mojej lewej tylnej nogi. Cholera! – przeklęłam w myślach, po czym zaczęłam się siłować z lodem o moją nogę. Po kilku uderzeniach swojego przerażonego serca udało mi się uwolnić kończynę, ale przepłaciłam to głęboką raną. Natychmiast zaczęłam kuśtykać w stronę jaskini, w której już była Tsumi.
– Antilia! – zawołała. Pięć metrów, cztery… Trzy… Dwa…
Gdy już miałam wskoczyć w lodową jamę, poczułam mocny, przytłaczający ucisk, który wycisnął z moich płuc zaczerpnięte powietrze oraz opatulił mnie lodowatym zimnem.
Nastała śnieżna biel…
8.11.2021
Od Wichny do Lyna
Z samego rana wyszłam przed jaskinię. Moim oczom ukazało się kilka wilków. Nie było ich wiele, ale miałam nadzieję, że tyle wystarczy, żeby utrzymać Lyna przy życiu. Nikt, łącznie ze mną, nie miał pojęcia czego możemy się spodziewać po tym egzorcyzmie.
Wśród przybyłych byli wszyscy, których prosiłam o pomoc. Antilla, Fluffy, Kenny i Igazi stali z przodu grupy, na czele tych, których przyprowadzili. Nie wszystkich znałam, ale niektórych kojarzyłam z widzenia. Możliwe, że przyszli do mnie kiedyś po leki, a może po prostu spotkałam ich, gdy wędrowałam po terenach watahy. Niektóre wilki widziałam pierwszy raz w życiu, tym bardziej zdziwiło mnie ich przybycie. W sumie przed moją norą stało około tuzina czworonożnych.
- Zaczynamy - powiedziałam. - Dziękuję, że przyszliście. Domyślam się, że przynajmniej większość z was wie, po co tutaj jest. Kenny - zwróciłam się do basiora - pomóż mi.
Wilk wszedł za mną do jaskini i razem przewaliliśmy nieprzytomnego Lyna na duży koc, na którym wyciągnęliśmy go na zewnątrz. Wszyscy zebrani czekali, nie wiedząc co mają robić.
Weszłam z powrotem do jamy i zabrałam wszystko co było potrzebne do odprawienia egzorcyzmu, oleje i napary, wszystko dokładnie odmierzone, dla każdego wilka w oddzielnych pojemnikach. Poprosiłam moich pomocników do siebie i podałam im naczynia z płynami.
- Rozstawcie się na planie pięciokąta wokół Lyna, zostawiając miejsce dla mnie. Połóżcie naczynia obok siebie w takim miejscu, żeby móc natychmiast do nich sięgnąć - tłumaczyłam powoli i dokładnie - To nie będzie zabawa. Będziemy musieli działać dokładnie, bez zawahania. Nie możemy pozwolić sobie na błędy.
- To dużo - zaczęła Antilla - Mieliśmy tak mało czasu…
- Wiem to - pokiwałam głową - Musiałam działać natychmiast i tak samo musimy działać teraz. Razem powinniśmy dać radę.
- A co jeśli się nie uda? - usłyszałam pytanie. Byłam skupiona na powtarzaniu w myślach całego przebiegu rytuału i nie wiedziałam kto je zadał.
- Myślę - odpowiedziałam głośno, tak, żeby wszyscy zebrani mnie usłyszeli - myślę, że egzorcyzm to nie będzie najtrudniejsza część dzisiejszego dnia - uśmiechnęłam się półgębkiem - Kiedy już odprawimy rytuał, który według mojego doświadczenia powinien przebiec bezproblemowo, jeśli niczego nie pomylimy, coś dopiero może się stać. I dopiero wtedy coś może naprawdę pójść nie tak i możemy być w niebezpieczeństwie.
- Dlaczego? - usłyszałam dość cienki głos, jak mi się wydało, młodego wilczka.
- Bo to, co będziemy próbować wygonić z Lyna egzorcyzmem, wedle planu wyjdzie na zewnątrz. Myślę, że to już nie będzie demon, czy jak go nazwać, istota z zaświatów w pełni. Nie, to będzie coś innego i nawet nie wiem co to może być. To jest coś, co demon po sobie zostawił. Larwa, która zagnieździła się w Lynie.
Wśród wilków zapadła głucha cisza. Czwórka, której podałam naczynia z płynami, zdążyła ustawić się na stanowiskach. Idealnie, tak jak prosiłam. Nie musiałam ich poprawiać, co podniosło mnie trochę na duchu. Lyn leżał pośrodku, sapiąc ciężko. Nie byłam pewna czy był teraz przytomny, czy nie. Kończył się czas.
- Ja zacznę. Będziemy po kolei inkantować i podchodzić do Lyna. Każdy będzie musiał nakreślić na jego czole ten znak olejem - narysowałam na ziemi przed sobą duży znak pazurem, żeby każdy mógł go zobaczyć - i wylać na jego bok napar, który macie w ampułkach. Cały.
Stanęłam na piątym krańcu niewidocznej gwiazdy. Zaczęłam inkantować.
Dii, adiuvate fratrem meum, pugna malum.
Da ei virtutem ad vincendum malum.
Accipe vitam unam a me, et da ei.
Lynem wstrząsnęło. Spięłam się, ale nie dałam po sobie poznać, że się przestraszyłam. Musiałam być gotowa na wszystko. Podeszłam do leżącego i nakreśliłam na jego szerokim czole znak obronny, po czym wychyliłam nad nim naczynie z naparem. Płyn rozpłynął się cienkimi strugami po jego sierści.
Po mnie całą sekwencję powtórzyli pozostali. Wszyscy stanęli na wysokości zadania, nie dając po sobie poznać, że boją się o niepowodzenie misji.
Nie wiedziałam jak się czują. Wiedziałam tylko to, co sama odczuwałam w głębi serca. Lyn jest jednym z pierwszych wilków, które naprawdę cenię i myślę o nich, jako o przyjaciołach. Nie mam ich wielu, więc każdy jest bezcenny. Przeraziła mnie ta myśl. Odsłoniła przede mną rosnącą we mnie śmiertelną słabość. Właśnie robiłam coś, co zagrażało mojemu życiu, by uratować kogoś innego. Jeszcze nigdy nie podjęłam podobnej decyzji. Nie byłam jeszcze pewna, jak się z nią czuję, ale wiedziałam już, że mój towarzysz długo będzie się ze mnie przez to naigrywał. Beznadziejna poczwara…
Z zamyślenia trwającego nie więcej niż sekundę wyrwała mnie absolutna cisza, która nastała wokół. Lyn przestał się ruszać i tylko delikatny, bezszelestny wiatr to wdzierał się, to uciekał, podrzucając jego wilgotną sierść na boku ciała. Nikt nie śmiał wydać z siebie nawet najcichszego odgłosu.
Nagle pysk Lyna rozwarł się nienaturalnie szeroko. Skupiłam wzrok i to co zobaczyłam, wstrząsnęło mną. W przełyku wilka pojawiło się coś, coś co przypominało czarny jak smoła szlam i powoli przesuwało się, by wyjść na zewnątrz. Nieprzytomne ciało basiora zaczęło wić się przy każdym ruchu istoty w jego wnętrzu, która ruchami przypominającymi chodzącą gąsienicę, przedostawała się centymetr po centymetrze przez jego gardło. Brzuch Lyna obrzydliwie się wzdął i teraz pulsował w rytm ruchu istoty.
Zebrani odruchowo cofnęli się, ale gestem nakazałam bezruch. Teraz w szczególności musieliśmy zachować ostrożność, nie wiedząc jak zachowa się pasożyt.
Stwór okazał się być ogromny. Po kilku sekundach, gdy wywalił na zewnątrz część cielska, był prawie wielkości Lyna i nadal się wysuwał.
W końcu ciało Lyna opadło znów nieruchome, wycieńczone, a czarna istota wyciągnęła z jego pyska ostatnią część swojego ciała. Patrzyliśmy ze zgrozą na to, co się przed nami znalazło, a wyglądało to tak, że nie sposób byłoby to opisać, by oddać to, czym w rzeczywistości było. Wielkie na długość trzech dorosłych wilków, pulsujące, śliskie i bezkształtne. Stało w miejscu. Nie mogliśmy odgadnąć, co ma zamiar zrobić.
Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Moja wiedza o demonach i podobnym im stworzeniach wykracza poza to, co wie o nich większość żyjących wilków. Jednak i to nie wystarczyło, żebym domyśliła się, z czym mamy do czynienia.
- Nie ruszajcie się - szepnęłam cicho, mimo to, mój głos był idealnie słyszalny w panującej ciszy.
Obeszłam stwora szerokim łukiem dookoła. Nie wykonał żadnego ruchu w moją stronę. Leżał w miejscu, wielki i odrażający. Wszędzie okrutnie śmierdziało siarką. Dopiero teraz zwróciłam na to uwagę i spojrzałam po twarzach zebranych. Wszyscy byli przerażeni, ale po ich minach poznałam, że już wcześniej poczuli odór.
- Igazi - rzuciłam do wadery - przygotuj się. Pilnuj, żeby wszyscy byli non stop czujni. Muszę na chwilę wejść do jaskini - egzorcystka skinęła głową ze zrozumieniem. Reszta nie była pewna, czy to co robię, jest właściwe w tej sytuacji. W końcu wszystkim mówiłam, że mają się nie ruszać i nie odstępować od swojego miejsca, a sama odchodzę. No nic.
Weszłam powoli do nory i zaczęłam przeszukiwać półki. Wiedziałam co muszę zrobić - to, co widziałam na zewnątrz to larwa, poczwarka pomiotu otchłani. To tylko materialna powłoka tego, co siedzi po drugiej stronie. Musiałam przejść, a do tego potrzebowałam silnych bodźców. Musiałam znaleźć się na granicy. Nie tak jak kiedyś, gdy mogłam to robić od tak.
- Czego szukasz, iskierko? - syknął demon, siadając mi na plecach. Mój kręgosłup ugiął się pod jego ciężarem.
- Leków… - mruknęłam - Nie znikaj, zaraz mi się przydasz.
- Zamierzasz przejść?
- Aha…
W końcu znalazłam to, czego szukałam - zwitek najcenniejszych ziół, które miałam w pracowni, które były lekarstwem na wszystko, ale w zbyt dużej dawce powodowały zatrzymanie pracy serca. Wzięłam głęboki oddech i wepchnęłam je wszystkie naraz do gardła. Miały drażniący, gorzki smak. Z trudem udało mi się połknąć.
- Dobranoc, kruszyno - usłyszałam, zanim odpłynęłam - Powodzenia po drugiej stronie.
Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam tylko ciemność. Przestrzeń wokół mnie była czarna, nieprzenikniona pustka. W pamięci odtworzyłam okład tunelu mojej jaskini i ruszyłam drogą, która w materialnym świecie prowadziła na dwór. Moim oczom ukazało się świetliste stworzenie.
- Czym jesteś? - zapytałam, patrząc na jasny punkt w mroku. Unosił się w miejscu, gdzie powinno leżeć bezkształtne cielsko potwora, który przedostał się przez ciało Lyna.
Nie otrzymałam odpowiedzi. Istota nie poruszała się. Nie wydawała się groźna. Nigdy nie pomyślałabym, że komuś mogłaby zrobić krzywdę, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Domyśliłam się, że to może się zmienić, kiedy poczwarka dorośnie. Teraz, kiedy stworzenie przedostało się na stronę materialną, zagrażało innym jej mieszkańcom, w tym wilkom.
Nie byłam pewna czy postępuję słusznie. Sama nie wiedziałam co w takiej sytuacji powinno się zrobić, skoro nic nie było pewne. Istota mogła nigdy nie stać się demonem ani niczym złym, mogła już zawsze być błyszczącą iskrą pływającą w nieprzyjaznych głębinach Otchłani. Ale właśnie nigdy nie wiadomo.
Podeszłam do płomyka i skupiłam na nim całą swoją moc, która, jak miałam nadzieję, była gdzieś niedaleko, nawet jeśli ja sama nie mogłam jej wcześniej użyć. Ku mojemu zdziwieniu światełko zaczęło drżeć i kurczyć się bardzo szybko. Po kilku sekundach całkowicie zniknęło. Zostałam sama. Czekałam, ale na co? Dlaczego liczyłam na jakąkolwiek pomoc?
Nagle poczułam szarpnięcie i zobaczyłam oślepiające światło. Ocuciła mnie niknąca woń siarki. Nade mną stało kilka wilków. Antilla mówiła coś, pochylona. Patrzyła mi w oczy. Nie, na źrenice. Sprawdzała czy jestem przytomna.
- Żyjesz - powiedziała po chwili - Nie wiem co zrobiłaś, ale to coś na dworze chyba padło, a Lyn zaczął się budzić. Odpocznij, potem nam wszystko opowiesz.
Spojrzałam na wilki ściśnięte w mojej pracowni. Weszli do niej prawie wszyscy, którzy stali wcześniej na zewnątrz i ciekawsko zaglądali medyczce przez ramię.
- Ile mnie nie było?
- Ze dwie godziny - odpowiedziała wadera z uśmiechem. - Mówiłam, odpocznij. Potem pogadamy.
Antilla wygoniła wszystkich na zewnątrz. Zostałam sama, ale nie chciałam leżeć bezczynnie. Po kilku minutach, kiedy poczułam, że odzyskuję władzę w ciele, wstałam i wyszłam na dwór. Zobaczyłam Lyna, który nadal leżał na polanie, ale nie był już nieprzytomny. Odpoczywał. Podeszłam do niego i usiadłam obok.
<Lyn? Reszta zgromadzonych też może coś napisać, gdyby temat zainteresował :) >